Przejdź do treści

Zmiany w Życiu

Strona główna » Moja podróż do Wietnamu, czyli jak pokonałam niemożliwe

Moja podróż do Wietnamu, czyli jak pokonałam niemożliwe

Wietnam to kraj przeciwieństw. Gdy tam mieszkałam i podróżowałam, byłam świadkiem sytuacji, które przywracają wiarę w ludzi, ale też przyprawiają o dreszcze. Podobnie było ze szkołami, w których uczyłam języka angielskiego. 

Jak doszło do tego, że zostałam nauczycielką tego języka w wietnamskich szkołach publicznych? 

Zwieńczeniem mojej trzymiesięcznej podróży przez Wietnam było spotkanie z lokalną Polonią w Sajgonie. Dowiedziałam się, że bez problemu mogę dostać pracę jako nauczycielka angielskiego – świeżo otrzymany dyplom oraz „europejska aparycja” niezmiernie mi w tym pomagają. Stwierdziłam, że raz się żyje, spróbuję!

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({});

Kończyła mi się wiza, więc musiałam wrócić do Europy. Spakowałam manatki i z powrotem znalazłam się w Wietnamie. Zamieszkałam u kolegi na peryferiach Sajgonu. Dwa dni przed rozpoczęciem pracy przeszłam chrzest bojowy – po raz pierwszy jechałam sama skuterem przez miasto. 

Ktokolwiek miał okazję odwiedzać wielkie wietnamskie miasta (takie jak Sajgon czy Hanoi), dokładne wie, o czym mówię. Dziennie na ulice Sajgonu wyjeżdża ponad cztery miliony motorów. „Korek” chyba nie jest właściwym określeniem tego, co się dzieje. Jazgot, spaliny, wszechsłyszalne klaksony, nielogicznie (przynajmniej dla Europejczyka) ponumerowane domy oraz ulice, których często nie ma na mapie miasta, tworzą pole do popisu w ramach drogowego (albo wojskowego, jak kto woli) obozu przetrwania. 

Właśnie mianem małej armii mogę określić to, przez co przeszłam w Sajgonie przez pierwsze tygodnie jazdy skuterem. Egzamin, na szczęście, udało mi się zdać (śmiem twierdzić – na medal!).

Szkoła, w której dostałam kilka godzin, znajdowała się na drugim końcu miasta. Plan zajęć przewidywał pierwszą – i jedyną tego dnia – lekcję we wtorek dnia, 31 czerwca. Zawiózł mnie kolega, z którym dzieliłam mieszkanie. Był to pierwszy dzień roku szkolnego dla moich uczniów, więc lekcja odbyła się na luzie. W drodze powrotnej zgubiliśmy się, w rezultacie odbyliśmy całodniową wyprawę.

Następnego dnia miałam w planie trzy lekcje. Kolega uparł się, że mnie zawiezie (to znaczy pokieruje, jadąc swoim skuterem). Wyjechaliśmy z domu dwie i pół godziny wcześniej (mapa Google przewidywała ponadgodzinny dojazd). Zatrzymaliśmy się na osiedlowej stacji benzynowej, aby zatankować, gdy nagle kolega stwierdził, że nie może ze mną jechać i dalszą drogę muszę pokonać sama. Byłam przerażona, ale nie miałam wyjścia.

Wsiadłam na skuter w czarnej spódniczce w plisy, różowej bluzce w białe grochy oraz obcasach i po prostu zaczęłam jechać przed siebie. Nie wiedziałam, jak dotrzeć do centrum, a co dopiero na drugi koniec miasta! Często potem stosowałam tę metodę: dotrzeć do najbliższego znanego mi punktu, o resztę martwić się potem. W przeciwnym razie człowiek mógłby zwariować od nadmiaru informacji i bodźców. 

W Sajgonie nagminnie kradną telefony, dlatego aby nie podwyższać tych statystyk, tego dnia jechałam bez Google Maps. Wzięłam papierową mapę – nie zawierała nazw nowo wybudowanych ulic lub część nazw była dawno nieaktualna.

Jakoś dotarłam do centrum i wtedy zaczęła się prawdziwa zabawa: zatrzymywanie się co chwilę, aby sprawdzić, czy znajduję się na właściwej drodze, pytanie przechodniów (niewielu z nich znało angielski), nieumiejętność czytania map, lęk przed kontaktem z cudzoziemcem.

W pewnym momencie mapa wyleciała zza paska od spódnicy i pofrunęła na środek zakorkowanej jezdni. Zatrzymałam motor przy krawężniku, ostentacyjnie z niego zsiadłam, przemierzyłam ulicę z uniesioną ręką i bez pardonu podniosłam mapę. Wróciłam, odpaliłam skuter i popędziłam dalej. Była to chyba moja ulubiona scena dnia… 

Po wielu perypetiach związanych z notorycznym gubieniem się na ulicach wietnamskiej metropolii, o dziwo – dotarłam na czas do szkoły. Wpadłam do klasy jak bohaterka wygranej bitwy i tak się chyba zachowywałam. Naprędce postanowiłam, że będę nauczać słownictwa o ruchu ulicznym, co w porównaniu do jazdy skuterem przez miasto wyszło mi znacznie lepiej.

Z lekcji zrobiło się show z udziałem szkolnego fotografa – wpadł z aparatem, którego nie powstydziłby się niejeden paparazzi, i zaczął mi robić iście hollywoodzkie zdjęcia.

Nie zapomnę tego dnia nie tylko dzięki zrobionym wtedy zdjęciom, lecz przede wszystkim z powodu chrztu bojowego na ulicach Sajgonu. 

Tego dnia zaczęłam na poważnie uczyć się cierpliwości i wytrwałości. Naukę kontynuuję do dziś. Zwykłam powtarzać, że jeśli Bóg stworzył piekło, to z pewnością znajduje się ono na ulicach Sajgonu. Piekło, w którym cierpliwość ćwiczyłam przez rok, i którego nie zdołałam oswoić. 

Jest takie mądre powiedzenie: doświadczenie jest czymś, co zdobywamy, kiedy nasze oczekiwania się nie spełniają. Jazda skuterem po jazgotliwych ulicach Sajgonu była bez wątpienia doświadczeniem, które skutecznie przewartościowało pojęcia: „zakorkowane ulice” oraz „niesprzyjające warunki życia”. W porównaniu z Sajgonem Warszawa to oaza spokoju.

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({});

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *