Przejdź do treści

Zmiany w Życiu

Strona główna » Moje miejsca: Irlandia

Moje miejsca: Irlandia

Zielona wyspa z moich dziecięcych snów. Nie wiem zupełnie, skąd się wzięła ta fascynacja, może kiedyś obejrzałam jakąś bajkę, a może przeczytałam książkę… Nie wiem. Od kiedy pamiętam marzyłam o tym, by odwiedzić Irlandię. Oczyma wyobraźni widziałam wysokie klify i silne fale rozbijające się o brzeg, soczyste łąki i stojące na nich gromadki długowłosych owiec, opuszczone zamki, wąskie drogi otoczone pustą przestrzenią, wszechobecne czterolistne koniczyny, rudowłose dzieci bawiące się w deszczu, zabawę przy celtyckiej muzyce i kuflu Guinnessa czy nocne opowiadanie chwytających za serce historii. Ot, taka dawka stereotypów, niekoniecznie prawdziwa. Irlandia wydawała mi się spowitą mgłą, magiczną krainą. Pełną legend i wspomnień, na której historia odcisnęła wyraźne piętno.

W moim mieszkaniu często rozbrzmiewały irlandzkie utwory, a ja z przyjemnością oglądałam każdy film rozgrywający się na wyspie, przeglądałam albumy w księgarniach i artykuły w Internecie. Czekałam na dzień, gdy uda mi się tam wybrać, chociaż na chwilę. Niby blisko, ale ciągle nie po drodze. Dla wielu Polaków to kierunek emigracji zarobkowej, dlatego często kojarzy się głównie z pracą, a znacznie mniej z turystyką. Ja chciałam polecieć, by zachwycać się krajobrazem, zjeść kilka przysmaków, spędzić wieczór w pubie. Chłonąć atmosferę i zweryfikować wyobrażenia.

Planowałam przede wszystkim zobaczyć Dublin, ale życie zweryfikowało moje plany – gdy koleżanka wyprowadziła się do położonego na zachodzie Galway i zaprosiła mnie do siebie, w końcu przestałam odkładać ten wyjazd na bliżej nieokreśloną przyszłość. Kupiłam pierwszy z brzegu tańszy bilet, wsiadłam na pokład samolotu z miniaturowym bagażem podręcznym, doleciałam do stolicy i od razu wsiadłam w autobus, który zawiózł mnie na przeciwną stronę wyspy. Zakochałam się bez pamięci. To był jeden z tych momentów, gdy rzeczywistość okazuje się lepsza od fantazji.

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({});

Trochę słońca, trochę deszczu, trochę gradu, trochę mżawki, a to wszystko okraszone silnym wiatrem – irlandzka pogoda pokazała mi wszystko, co ma w sobie najlepszego. Ale kto by się przejmował, gdy widoki dookoła zapierają dech? Gdy na chwilę przed zmierzchem dostrzega się konie z rozwianą grzywą, biegnące spokojnie nad brzegiem Oceanu? Gdy wśród zielonych pagórków wyłania się nagle niespodziewany, kamienny domek? Gdy można na żywo zobaczyć ulicę, na której Glen Hansard grał na gitarze w filmie „Once”? Gdy można być częścią nocnego życia dzielnicy Temple Bar? Ja się nie przejmuję. Irlandia bez deszczu – przecież to nie miałoby sensu. Parasolka, płaszczyk przeciwdeszczowy i w drogę. By zobaczyć Moherowe Klify, klimatyczne i kolorowe uliczki Galway, spróbować ręcznie robionej czekolady w malutkim Doolin, zwiedzić imponujące opactwo Kylemore Abbey, rozkoszować się widokiem cudownych pejzaży regionu Connemara i tajemniczymi zakątkami płaskowyżu Burren. Wiedziałam, że ciężko będzie wyjechać. Że będzie mi brakowało rytmu, w jakim żyją miasta i kojących oczy odcieni zieleni i turkusu. Że zatęsknię szybko za kremowym, rybnym chowderem z kromką domowego soda bread.

Czytelniczka mojego bloga, Dagmara, którą poznałam w czasie wyjazdu, ciągle zaprasza, kusi – fantastycznymi zdjęciami wiosennej plaży, tęczy na niebie, leniwego BBQ w ogródku. Chciałabym wrócić. Są takie miejsca, w których na zawsze zostawiamy kawałek siebie. Dla mnie jednym z nich jest właśnie Irlandia. Są też inne, na opowieść o nich też przyjdzie czas. 

Fot.Agnieszka Kuczyńska

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({});

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *