Tsunami – moje drugie życie

Ciężko mi się zabrać do pisania, bo wiem ile bólu i cierpienia, które staram się pogrzebać, znów będzie stanem faktycznym i aktualnym. Chociaż nie ma dnia, aby jakiś kadr tamtego zdarzenia nie przemknął mi przez myśl i wtedy jest to ciężka chwila.

Od dawna nie chcę już opowiadać tej historii, aby nie pielęgnować w sobie tamtych obrazów.

Jednak zawsze chciałam opisać, co się wtedy wydarzyło i jak ta historia zmieniła bieg mojego życia.

Więc piszę, jest rok 2006!

Marzenia się spełniają

Tajlandia, rok 2004, pierwsza tak daleka podróż z plecakiem do Azji. Marzenia, które się spełniają. Podróż na własną rękę, bilet lotniczy w dwie strony, przewodnik (sztuk 2) w ręce i otwartość na nowy i nieznany mi świat. Jadę razem z moim długoletnim przyjacielem ze studiów, Tomkiem. Byłam w raju – dziewicze plaże, krystaliczna i ciepła woda, przepyszne, świeżo-przygotowywane jedzenie, uśmiechnięci i skromni ludzie, cudowne masaże, piękne krajobrazy, bogaty świat podwodny (lubię nurkować). Miesiąc w drodze, wolność i spontaniczność podejmowania decyzji o miejscach, w których zostajemy na dłużej lub krócej.
Przemieszczaliśmy się po małych wysepkach wybrzeża Andamańskiego. Byliśmy pod wrażeniem, zachwycaliśmy się przecudnymi krajobrazami tego magicznego kraju. Coraz bardziej czułam błogi stan odprężenia, tym bardziej, że w podróż nie wzięłam komórki.
Nasza podróż zmierzała ku końcowi. Jeszcze tylko ostatnie kilka dni w okolicach Krabi, gdzie z radością obserwowałam małe kraby uciekające przede mną i chowające się na plaży w piasek i wystawiające natychmiast swoje oczka jak na antenach, aby bacznie obserwować, co dzieje się wokół. Tu zaplanowaliśmy odwiedzić okoliczne wysepki z ich wyjątkową naturą skał nawisowych i wyrastające z morza ostańce skalne.

Koh Hong Krabi

Był drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia, 26 grudnia. Tego dnia chcieliśmy popływać z maską i rurką w okolicach pięciu bezludnych malowniczych wysepek. Jak co dzień zjedliśmy śniadanie składające się ze świeżych owoców i zostaliśmy odebrani z naszego bungalow około godziny 9.00. Z kilkoma innymi turystami, których zgarnęliśmy po drodze, pojechaliśmy na plażę, gdzie wzięto jeszcze lunch box dla nas i longtaleboatem (długa łódka z silnikiem) wyruszyliśmy na pierwszą wyspę – Koh Hong Krabi. Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień.
Po około godzinie dotarliśmy na małą bezludną wysepkę. Stało tam kilka innych łodzi. Wyszliśmy na ląd. Krystalicznie czysta i ciepła woda oraz biały piaseczek zachęcały do szybkiej kąpieli. Wzięliśmy nasz mały plecak ze sprzętem do snorklowania, ręcznikami i aparatem fotograficznym, i usadowiliśmy się mnie więcej na środku długiej i wąskiej plaży. Naprzeciwko nas, na środku otwartej zatoczki, w oddali około stu metrów od brzegu, z wody wyrastał przepiękny ogromny ostaniec skalny. To wokół niego zanurkowaliśmy.
Nie byliśmy jednak specjalnie zachwyceni tym miejscem, bo w wodzie pływało dziwnie mało kolorowych rybek. Szybko wyszliśmy na ląd. Znaleźliśmy zacienione miejsce na piasku pod drzewami, gdzie zaczynała się dżungla. Czytaliśmy przewodniki o Bangkoku, dokąd wybieraliśmy się następnego dnia. Kres naszej miesięcznej podróży zbliżał się już wielkimi krokami.
 
Fala

Po pewnym czasie zobaczyłam idącą po plaży naszą przewodniczkę, która dawała znać, że czas płynąć na następną wyspę. Ociągaliśmy się jednak, ponieważ tu było naprawdę pięknie.
Gdy powoli zaczęliśmy wstawać, usłyszałam krzyki. Pomyślałam, że ktoś się topi i ludzie wołają na ratunek. Spojrzałam na ocean. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu ujrzałam wysoką falę, tak wysoką i już tak blisko nas, że rozbijała się właśnie o skałę, wokół której dopiero co pływaliśmy. Fala była nad nią. Wielkość tej fali i przyczyna jej pojawienia się na tak spokojnej wodzie, była dla mojego umysłu niewytłumaczalna. Jedyne, co mi przyszło do głowy, że jakiś wariat płynął tak szybko wielką motorówką i zrobił falę – ale aż taką???

Wiele razy widziałam fale nad morzem, różnej wielkości, te większe w Biarritz we Francji, gdzie rzucałam się w nią dla zabawy. Wiedziałam, że fala docierając do brzegu załamuje się i jeszcze jakiś czas płynie po piasku w stronę lądu, po czym się cofa. Pomyślałam więc, że i w tym przypadku będzie tak samo, więc w pośpiechu zaczęłam zbierać ręczniki z piasku, aby się nie zamoczyły. Nie zdawałam sobie sprawy, co niesie ze sobą ta fala, więc nie czułam strachu. Wszystko to działo się w ułamkach sekundy, jak szybko może myśleć ludzki umysł, czy szybciej niż tamta fala? I wtedy już tylko pełna świadomość bycia porwanej i niesionej przez falę w głąb lądu, przez dżunglę, między drzewami, które raniły moje całe ciało. Po tych drobnych ciętych ranach rozpoznawałam później ludzi w szpitalu poszkodowanych przez tsunami. Fala szła z ogromną prędkością jak czołg, jak spychacz, jak ściana i niszczyła wszystko, co stało na jej drodze.

Już teraz wiedziałam, że to nie zabawa i z pełną świadomością zadawałam sobie pytanie, czy uderzę kręgosłupem w drzewo i umrę, czy też będę kaleką i jak to będzie, gdy jedno z dwóch się już stanie. Może to dziwne, ale nie czułam żadnego strachu. Wiedziałam, że nie mam żadnego wpływu na to, co się właśnie ze mną działo. Byłam ciągle w pełni świadoma i obserwowałam jak widz. Wreszcie uderzyłam całym ciałem, a dokładniej tylną prawą stroną w drzewo, które wyhamowało moją prędkość bycia niesioną przez falę. Szybko i sprawnie złapałam drzewo prawą ręką, aby nie lecieć dalej. Oplotłam je moim całym prawym ramieniem bardzo mocno, bo woda pchała mnie dalej w głąb. Ale nie puściłam. Trzymałam tak silnie, że do dziś mam kilka blizn na tej ręce. I tak już zostałam. Woda tak szybko jak przyszła, tak i odeszła spływając po moim ciele, co znów bacznie obserwowałam. Pozostało błoto, w którym stałam boso w środku dżungli, widząc tylko drzewa wokół. Byłam brudna. Pomyślałam, że tylko mnie to się przytrafiło, bo nie było wokół mnie ludzi, jak przed chwilą na plaży. Rozpłakałam się jak małe dziecko. Byłam w szoku. Nadal nie zdawałam sobie sprawy z tego, co się właściwie stało i nie zauważałam moich krwawiących ran.

W pewnej chwili, ktoś zapytał mnie po angielsku, czy jestem ok. Obróciłam się i zobaczyłam kobietę i mężczyznę, który ją podpierał, a jej twarz była cała we krwi. Widząc ich zaczęło do mnie docierać, że coś strasznego musiało się wydarzyć.
I wtedy pełna przerażenia pomyślałam o Tomku, który jeszcze przed chwilą stał na plaży obok mnie! Nie wiedziałam, co robić, dokąd biec w tym błocie, boso, w stroju kąpielowym, którego woda nie zdołała ze mnie zedrzeć. Zaczęłam rozpaczliwie wołać, wręcz krzyczeć – Tomek!!! I biegałam po dżungli nie wiedząc dokąd i w jakim kierunku.
Nagle zdawało mi się, że słyszę gdzieś w oddali moje imię. Nie byłam pewna. Zaczęłam biec w tym kierunku i wołać Tomka. To on mnie wołał. Wybiegłam z dżungli na małą przestrzeń bez drzew, gdzie byli też inni ludzie. Jakieś 30 metrów przede mną zobaczyłam go. Tego obrazu nigdy nie zapomnę! Blady jak ściana, tak jakby życie z niego uchodziło. Miał ogromną rozprutą ranę od brzucha w stronę prawej nogi, a gruby kawał skóry zwisał odkrywając wszystko, co było wewnątrz. Widząc ten obraz w całej okazałości, biegłam do niego i zaczęłam straszliwie płakać. W mojej głowie działa się tragedia. Miałam tylko jedną myśl – przecież Tomek nie może umrzeć, jest dla mnie jak brat.
Ktoś przebiegając obok Tomka rzucił mu brudny ręcznik, aby zatamować płynącą z rany krew. Gdy mnie zobaczył, upadł na ziemię. Był blady jak śmierć, nigdy go takiego nie widziałam, nigdy. Zanosząc się od płaczu, gładziłam go po twarzy. Nie mogłam uwierzyć moim oczom i w ogóle ogarnąć tego wszystkiego.
   – Aniu, teraz nie możesz spanikować, musisz sprowadzić pomoc, bo ja jestem bardzo ciężko ranny – powiedział spokojnym głosem.
   – Wiem, tylko co mam zrobić, jesteśmy na bezludnej wyspie!?
Pomyślałam o helikopterze, ale nie mieliśmy komórki. W ogóle nie miałam pomysłu.
Ktoś pomógł mi podprowadzić Tomka do stojącego obok, niewykończonego jeszcze domku, może planowanego na toaletę. Na zewnątrz była mała weranda z betonową balustradą wysokości około jednego metra. Tam go położyliśmy.

Piekło w raju

Jakiś Taj dziwnym trafem ocalił swój telefon komórkowy. Dowiedział się, że to było trzęsienie ziemi i że kolejna fala jest oczekiwana w ciągu najbliższej godziny. Zmroziło mi krew w żyłach. Kolejna fala znaczyła śmierć. Na tej wyspie nie było dokąd uciekać, bo zaraz za domkiem wznosiła się pionowa skala. A poza tym zdałam sobie sprawę, że pomoc, której się szybko spodziewaliśmy, nie dotrze do nas. Trzęsienie ziemi zatoczyło z pewnością szeroki krąg.
Co robić?
Ludzie biegali w popłochu i coraz więcej z nich udawało się za domek, w stronę skały. Prosiłam kilka osób w różnych językach, aby mi pomogli przenieść Tomka. Sama nie byłam w stanie go nieść, a on nie mógł już iść. Jednak nikt nie chciał mi pomóc. Każdy się spieszył. Ludzie byli w panice, a ja zrozpaczona ich egoizmem i naszą tragedią bycia zostawionymi tu na pastwę kolejnej fali, na oczywistą śmierć.
Tomek, powiedział wtedy do mnie:
   – Skoro pierwsza fala nie rozwaliła tej betonowej balustrady, schowajmy się za nią, fala się o nią rozbije, nas zaleje, ale nie uderzy w nas. I tak przeczekamy, aż przyjdzie pomoc.
No bo w końcu kiedyś ktoś przyjdzie nam tu z pomocą.
Tomek z minuty na minutę tracił bardzo dużo krwi, a rana była strasznie zanieczyszczona. Wiedziałam, że jeśli nie stanie się cud, to on nie przeżyje. Nie mogłam tam siedzieć i patrzeć jak on się wykrwawia.
   – Pobiegnę na plażę i zobaczę, co się da zrobić, aby nas stąd ewakuować – powiedziałam.
Tomek spojrzał na mnie
   – Zostań i nigdzie nie chodź, proszę, jeśli mamy umrzeć, to umrzyjmy razem.
   – Nie, nie możemy czekać na naszą śmierć, muszę cos wymyślić. Idę!
Byłam nieugięta w swej decyzji.

Biegnąc w stronę plaży, po drodze rejestrowałam klatka po klatce obrazy – tu ktoś leżał nieżywy, tam dwie osoby opłakiwały kogoś innego leżącego. W końcu, gdy wybiegłam na plażę, ku mojemu przerażeniu, była ona pusta. W pobliżu dwie osoby próbowały ratować leżącą dziewczynę, która się dusiła. Nie było tych wszystkich turystów, których widziałam po przypłynięciu na tę wyspę, ani naszych wszystkich łódek. Nic, po prostu nic. A woda w oceanie była skotłowana i brudna, jak w kałuży.
Nadal nie mając pomysłu na ratunek, biegałam tam i z powrotem, jakby szukając rozwiązania. Wbiegłam znów w las i spostrzegłam w głębi ponton. To może być sposób, aby Tomka przewlec za domek. I w ogóle ponton przynajmniej pływa, w razie kolejnego zalania nas. Więc zaczęłam go taszczyć po ziemi, aż do miejsca, gdzie leżał Tomek. Ponton był dość duży. Położyłam w nim Tomka. Ponownie prosiłam ludzi, aby mi pomogli zataszczyć go za domek, blisko skały. Nikt nie chciał mi pomóc. Rozpacz! Znów zaczęłam płakać, czułam się bezradna.

W tym całym bieganiu po wyspie i szukaniu ratunku, co jakiś czas przybiegałam do Tomka, aby sprawdzać, jak się czuje. Widziałam, że jest tragicznie. Leżał jak skazany, nic nie mógł zrobić. A ja, też ciągle nie wiedziałam, co dalej. Tragedia! Łzy ciągle płynęły z bezsilności.
Był coraz słabszy i mówił
   – Chce mi się spać.
   – Tomek, w żadnym wypadku nie wolno ci zamykać oczu. Nie zasypiaj! Jeśli będziesz czuł zmęczenie wynikające z utraty krwi, gadaj, śpiewaj, mów w różnych językach, tylko nie zasypiaj!
Wiedziałam, że nie mogę być teraz przy nim przez cały czas, aby z nim rozmawiać, bo dalej szukałam rozwiązania. To było jak rozdarcie. Chciałam przy nim być. Prosił mnie, abym została i nie narażała się na śmierć. Musiałam szukać ratunku, bo inaczej on umrze.
Byłam zrozpaczona całą sytuacją, ale nie panikowałam, towarzyszyło mi ciągłe trzeźwe myślenie. I jedna nieustająca myśl: Tomek nie może umrzeć. Ta myśl pchała mnie do przodu, aby działać. Czułam, że nie ma przede mną barier, że będę wszystko robić, aby go uratować. Strasznie bałam się kolejnej fali, ale życie Tomka było dla mnie najważniejsze. Jeśli on umrze… Czułam, jakby wydarzała się najtragiczniejsza rzecz w moim życiu. Czułam desperację!!! Ale i determinację!

Kajak i strach

Pobiegłam znów na plażę, na której spotkałam młodego chłopaka. Zrozpaczonym głosem zawołałam do niego, aby pomógł mi ratować mego przyjaciela. On wskazał na ocean i powiedział,
   – Tam nieopodal jest zacumowana moja żaglówka.
Moje oczy się zaświeciły.
   – Więc płyńmy po nią – powiedziałam z radością i nadzieją.
Jednak on odparł:
   – To zbyt daleko i nie da się tego zrobić, a poza tym muszę pomagać ludziom tu na wyspie.
Kolejny zawód i kolejne niepowodzenie.
Wodziłam oczami szukając ratunku. W tym momencie zobaczyłam na horyzoncie kilka dużych motorówek. Zaczęłam do nich machać i wołać nie myśląc nawet o tym, że przecież to zbyt daleko, aby mnie ktokolwiek usłyszał. Chłopak wskazał na kajak, który został wyrzucony na brzeg i powiedział
   –  Jeśli chcesz, płyń.
Wzięłam kajak i spojrzałam na skotłowany ocean. Strach mnie całkowicie sparaliżował.
   – Nie popłynę.
Bałam się panicznie tej wody, która wyrządziła nam tyle krzywdy. A myśl, że przecież idzie kolejna fala, dopełniła wszystkiego. Zawahałam się i rozpłakałam. W przeciągu sekundy pomyślałam znów o Tomku, że przecież on na mnie czeka i nie mogę go zawieść. I ta myśl spowodowała, że znów nie było barier. Wsiadłam do kajaka i z nogami w wodzie zaczęłam wiosłować w stronę otwartego oceanu.
Woda ciągle się kotłowała. Była brudna jak w kałuży, a w niej pływały resztki łodzi i inne kawałki. Zobaczyłam pływające martwe ciało i tylko zagryzłam wargi, aby nie dać się sparaliżować przez strach. Po około dwustu metrach wpłynęłam na grubą warstwę różnych rzeczy – resztki połamanych łodzi, ciuchy, glony, nie wiem, co jeszcze, nie chciałam patrzeć. Ale zawisłam z moim kajakiem, jak na mieliźnie. Pomyślałam, że to było miejsce, gdzie powstała fala, jeśli tu zostanę, ona zmiecie mnie w sekundzie. Wola życia była tak silna, że z ogromną mocą zaczęłam odpychać się wiosłem od tych wszystkich tworzących mur resztek. I wypłynęłam na czysty, spokojny ocean. Cały czas płakałam i myślałam o Tomku.
Wreszcie dopłynęłam do pierwszej motorówki i już z daleka wołałam i prosiłam o pomoc. Amerykanin będący na motorówce zwykłym tonem powiedział
   – Czekam na żonę, która jest na wyspie. Może ją widziałaś? Ma na imię Emy.
On nie był nawet świadom, jaka tragedia zdarzyła się na wyspie.
   – Na twoim miejscu popłynęłabym na wyspę szukać żony, bo tam wydarzyła się straszna rzecz.
I odpłynęłam dalej. Wiedziałam, że ten facet mi nie pomoże.

Dopłynęłam do kolejnej motorówki i znów z daleka wołałam o pomoc. Wciągnęli mnie z kajaka na łódź, gdzie przebywało około 15 osób. W kilku zdaniach opowiedziałam o tragedii na wyspie. Prosiłam o pomoc dla Tomka. Tłumaczyłam:
   – On leży cały poraniony na wyspie, proszę płyńmy motorówką do brzegu, aby go stamtąd zabrać do szpitala.
Tajowie prowadzący motorówkę poinformowali mnie, że łódź jest za duża, aby dopłynąć tak blisko brzegu. Wtedy zaproponowałam, aby kilku mężczyzn popłynęło ze mną na wyspę i pomogło mi przetransportować Tomka na łódź. Ciągle płakałam i błagałam. Widziałam, że ci ludzie nie wiedzieli, co mają robić. Zaczęli mówić między sobą po niemiecku. Okazało się, że byli Szwajcarami. Zaczęłam więc prosić po niemiecku.
   – Nie ma czasu na myślenie, inaczej Tomek umrze, proszę płyńmy natychmiast po niego. Błagałam i błagałam. Aż wreszcie kilku mężczyzn zdecydowało się płynąć ze mną.
Zaczęli ubierać kapoki, a ja ich poganiałam. Mnie też dali kapok, ale nie chciałam marnować czasu na zakładanie go. Jednak oni naciskali i wreszcie go założyłam. Znów wsiadłam do kajaka, a mężczyźni po kolei zaczęli schodzić z motorówki po drabince. Myślałam, że popłyną wpław, a oni siadali na kajak. No i oczywiście przy trzeciej, czy czwartej osobie kajak się wywrócił i wszyscy wpadliśmy do wody. Zdenerwowała mnie ich bezmyślność. Czułam ciągłą stratę czasu. Znów zaczęli pakować się na kajak, ale ja mimo nawoływań popłynęłam wpław. Chciałam jak najszybciej być już przy Tomku. Miałam wrażenie, że wieki temu opuściłam wyspę.
Do brzegu było ponad pół kilometra. Płynęłam bez wytchnienia pilnując, czy Szwajcarzy są w pobliżu. I znów na drodze stanęła mi bariera z resztek, przez którą przegramoliłam się własnymi rękami. To było straszne! Nie patrzyłam, czego dotykam, aby nie widzieć nic, co mogłoby mnie sparaliżować. Ciągle patrzyłam na wyspę, tam był mój cel.
Wreszcie dopłynęłam. Szwajcarzy też. Kazałam wyciągnąć kajak na brzeg i biec szybko ze mną w głąb wyspy. Oni cali przerażeni strasznymi widokami, biegli bardzo powoli. Poganiałam ich ciągle mówiąc, że nie ma czasu.

Cud

Wołając Tomka, dobiegałam do domku, gdzie zostawiłam go leżącego na werandzie. Ku mojemu przerażeniu nie było go tam. Zrozpaczona wołałam go, wręcz krzyczałam i nagle z domku cichym głosem odezwał się Tomek, mówiąc, że jest w środku. Wbiegłam. Leżał w kałuży krwi w rogu na ziemi na jakiejś macie. Ponton, w którym go położyłam, znikł. Ktoś go zabrał, a Tomek nie miał siły się bronić.
Uśmiechnął się, gdy mnie zobaczył. Leżał dalej bez ruchu, z brudnym ręcznikiem zakrywającym jego ranę. Wyglądał bardzo źle. Moje serce znów przeszywał sztylet. Odpędzałam od siebie najgorsze myśli. Cała roztrzęsiona powiedziałam:
   – Sprowadziłam pomoc! Ci Szwajcarzy pomogą mi przenieść cię na plażę, skąd popłyniemy na motorówkę i dalej do szpitala.
   – Myślałem, że cię już nigdy nie zobaczę.
Wszyscy złapaliśmy matę, na której leżał Tomek. Tym razem pomógł nam pewien Niemiec, który stracił żonę. Niosąc Tomka szliśmy w stronę plaży. Po drodze spotkałam tego samego Taja, który nas ostrzegał przed kolejną falą.
   – Pakujecie się żywiołowi prosto w szpony, gdzie czeka was pewna śmierć – pokazał na ocean –  natychmiast powinniście wrócić w głąb wyspy, jak inni turyści.
   – Na wyspie nie ma ratunku – odparłam – a ja chcę ratować życie Tomkowi i muszę zaryzykować. Nie będę tu spokojnie czekać na jego śmierć lub nas obojga.
Widziałam optymistycznie mój plan działania, miałam w sobie jakąś siłę i przekonanie, że będziemy żyć. Nie było też innego wyjścia z tej sytuacji.
Popędzałam Szwajcarów. Wiedziałam, że niebezpieczeństwo się zbliża, że nie ma czasu. Tomek po drodze ożywił się. Myślę, że był pełen nadziei, że akcja się uda. Zaczął mówić do Szwajcarów po niemiecku:
   – Meine Herren, meine Herren, zazwyczaj to ja pomagam obcokrajowcom w Polsce, a teraz Wy mnie musicie ratować.
W połowie drogi na plażę, jeden z mężczyzn, chyba ten Niemiec, stracił siły i puścił matę z tej strony, gdzie i ja trzymałam i niosłam Tomka. Znów mały przestój. Poziom adrenaliny wzrósł mi ponownie. Chwyciłam mocno i z całej siły niosłam i poganiałam wszystkich.
Na plaży ułożyliśmy Tomka w pozycji leżącej w kajaku. Wnieśliśmy kajak do wody i płynąc wpław około pół kilometra pchaliśmy kajak na otwarty ocean do motorówki.
Tomek był nadal ożywiony i ciągle coś gadał po niemiecku. W pewnej chwili zaczął nawet gestykulować i trochę się podnosić na kajaku. Wtedy nerwy mi zupełnie puściły i krzyknęłam:
   – Uspokój się, jeśli w tym stanie wpadniesz do wody, nikt cię już nie wyciągnie!
Byłam świadoma, co mogło się wydarzyć, a to przekroczyłoby moje siły. Byłam za słaba fizycznie, aby móc utrzymać Tomka, jeśli wpadłby do wody. Poza tym, plan był bardzo dobry i szedł w prawidłowym kierunku, a ten fakt zniszczyłby wszystko.
Zmęczeni dopłynęliśmy do motorówki. Tajowie wciągnęli Tomka i położyli go na wąskiej ławce. Stałam przy nim i swoim ciałem chroniłam, aby nie spadł na ziemię. Ruszyliśmy w stronę lądu stałego. Łódź była bardzo szybka.
Z późniejszych zapisków Tomka: „Udało się. I nie był to łut szczęścia. To był mistrzowski wyczyn Ani prowadzonej, inspirowanej i wspieranej przez Boga. Pomoc na wyspę trafiła po kilkunastu godzinach. Nie miałem prawa tego przeżyć.”

Gdy dopłynęliśmy do lądu, zatrzymałam pierwszy lepszy pick-up, aby zawiózł nas do szpitala. Ulica była tuż obok plaży. Ludzie z okolicznych domów przynieśli coś do położenia na pace, na której Szwajcarzy ułożyli Tomka. Podziękowaliśmy im bardzo za tę ogromną pomoc, a że czas naglił, więc szybkie cześć cześć i wsiadłam obok Tomka.
Pamiętam, jak dziś, upał niesamowity. Jechaliśmy na otwartej pace, a słońce paliło nas niemiłosiernie. Ktoś dał mi wcześniej butelkę z wodą, którą popijaliśmy. Byłam szczęśliwa, że jesteśmy już na lądzie stałym i jedziemy do szpitala. Bałam się natomiast tego, co okaże się w szpitalu i czy będą mogli pomóc Tomkowi. Rana była przeraźliwie duża i głęboka.
Mijaliśmy skaliste tereny, do miasta Krabi była długa droga. Jechaliśmy chyba pół godziny. Obmyślaliśmy strategię dalszego działania. Ubezpieczalnia, to był najważniejszy adres, ale nic nie mieliśmy przy sobie, fala zabrała wszystko.
Po drodze widać było wszędzie pełno ambulansów i policji, która torowała ruch dla przywożonych rannych. To był ogromny kataklizm.

Szpital w Krabi

Przed szpitalem stał szpaler personelu medycznego i czekał na poszkodowanych. Od razu zabrano Tomka na nosze, założono nam paski na ręce z imieniem i nazwiskiem oraz godziną przybycia. Była 12.03.
Oględziny rozległej rany Tomka, kilka pytań m.in. w sprawie szczepionki na tężec i zabrali go na salę operacyjną. Był pierwszym operowanym, jeszcze w sterylnych warunkach. Potem, gdy przywożono wielu rannych, operacje odbywały się też na korytarzach, widziałam kilka z nich.
Operacja trwała pięć godzin. Siedziałam na korytarzu i w ogromnym napięciu czekałam na wiadomości od lekarzy o stanie Tomka. W telewizorze, który stał tuż obok ciągle i ciągle pokazywali, co się wydarzyło. Gapiłam się w niego i słuchałam. Wciąż nie mogłam uwierzyć w to, co się stało i w ogrom tej tragedii.

Operacja się zakończyła. Tomek powoli budził się z narkozy. Przewieziono go do dużej sali, gdzie znajdowało się około 20 pacjentów. Łóżka były dostawiane, aby jak najwięcej osób się zmieściło. Dla mnie nie starczyło już łóżka. Dostałam koc, aby rozłożyć się na ziemi, tuż przy łóżku Tomka, przy przejściu. I tak nie byłam w stanie się położyć – trzeba było dalej działać, bo sprawy nie wyglądały zbyt różowo. Poza tym moja prawa strona ciała od góry do dołu strasznie bolała od uderzenia. Nikt nie opatrzył moich ran, były zbyt małe w porównaniu do tego, co się działo wokół. Nie dopominałam się, aż do czasu, gdy jedna z nich pod wpływem upału i wilgoci zaczęła mocno ropieć.

Fala tsunami jeszcze kilkukrotnie uderzyła we wszystkie wyspy. Szpital zapełniał się ofiarami. Pomagałam przywożonym ludziom z całego świata, znajomość języków obcych przydała się bardzo. Jedni prosili, by dzwonić do bliskich, że żyją. Spisywałam numer telefonu i dzwoniłam. Inni prosili, by wśród rannych odszukać ich bliskich. To było trudne. Nauczona kilkoma przypadkami najpierw szłam patrzeć na wielką tablicę, na której podawano listę zmarłych, potem dopiero szukałam wśród żywych.
Ludzie pomagali, jak tylko mogli. W tym całym cierpieniu byli jak promyki słońca. Spotkałam amerykańskich lekarzy. Dołączyli do personelu i prowadzili operacje. Przynoszono wodę. W szpitalu uruchomiono darmowy telefon na cały świat oraz kilka komputerów z internetem. Tajowie przynosili do szpitala ciuchy dla poszkodowanych oraz jedzenie, które sami przygotowywali w domach. Byli kochani. Przepraszali, że taka tragedia nam się stała w ich wspaniałym kraju. Pocieszałam, że to nie ich wina i że uwielbiam ich kraj i na pewno tu powrócę. Wróciłam do Krabi po prawie 10 latach, w marcu 2014 roku.

Nie spałam trzy doby – działałam. Młody lekarz, który operował Tomka, powiedział, że operacja się udała, nie ma żadnych wewnętrznych obrażeń, ale rany są bardzo głębokie, rozległe, brudne i zainfekowane. Tomek cały czas dostawał morfinę, z bólu prosił o więcej i częściej. Lekarz nie pozwalał. Byłam buforem pomiędzy. Kiedy lekarz zmieniał opatrunek, Tomek nie patrzył na ranę, patrzył tylko na mnie i wątłym głosem pytał:
   – Jak wygląda rana?
Mnie było niedobrze, myślałam, że zemdleję. Widok ogromnej rany, na której zaczęły pojawiać się szaro czarne miejsca (martwice), był okropny. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Mocno trzymałam się łóżka, by nie upaść i spokojnym tonem mówiłam:
   – Dobrze, powoli się goi.
Nie mogłam inaczej. Nie chciałam, aby Tomek się załamywał, i tak jego stan psychiczny był ciężki.
Lekarz powiedział mi wtedy, że Tomek musi przejść kolejną operację w ciągu najbliższej doby. Ale nie tu, tylko w bardziej sterylnych warunkach. Bangkok był jedynym ratunkiem. Ale jak się tam dostać, przecież to tysiąc kilometrów?
Pisałam maile, dzwoniłam do rodziny swojej i Tomka, do ambasady, do naszej ubezpieczalni. Szukałam pomocy. Konsul nas odwiedził, obiecał pomóc.
To było bardzo trudne zadanie, ale nie poddawałam się. W tyle głowy coś mi mówiło „narażałaś swoje życie by ratować Tomka, a teraz tu pozwolą mu umrzeć?”. Znów walczyłam jak lwica. To był bój z… polską ubezpieczalnią. Mieliśmy bardzo dobre ubezpieczenie, jednak traktowano mnie opieszale. Nie mogłam uwierzyć. Ja stamtąd dzwonię kilkukrotnie i proszę o pomoc w tej tragicznej sytuacji, a tu ciągłe zbywanie. Sprawa trafiła aż do MSZ, które wywarło presję na ubezpieczycielu. Tajowie jeszcze pomogli i w końcu się udało.

W Bangkoku, w szpitalu czekali na nas pracownicy konsulatu. Mówili, że konsul był pod wrażeniem mojej postawy, jasności umysłu i spokoju, jaki zachowywałam przez cały czas. Ale cóż innego mogłam robić? Wiedziałam, że tam na obczyźnie jestem odpowiedzialna za Tomka i za zapewnienie nam szybkiego i bezpiecznego powrotu do Polski.
Tomek przeszedł kolejne dwie operacje w Bangkoku, a w Sylwestra byliśmy już na pokładzie austriackich linii lotniczych do Wiednia. Towarzyszył nam polski lekarz, gdyż ciężki stan Tomka, który mógł podróżować tylko w pozycji leżącej, wymagał stałego nadzoru medycznego i podawania morfiny.

Na lotnisku w Wiedniu wśród wielu austriackich karetek i wozów strażackich czekała polska karetka ze szpitala z Wrocławia. Łzy popłynęły ponownie. Tym razem łzy szczęścia i ulgi. Moja misja kończyła się powoli. Za chwilę oddam Tomka w ręce polskich lekarzy, którzy zawiozą go do ojczyzny, do rodziny. Ciężar odpowiedzialności, jaki nosiłam ze sobą od czasu tsunami, odchodził.
Pracownicy kontroli paszportowej przyszli do nas do samolotu. Potem zwieziono nas specjalną windą na płytę lotniska, gdzie czekali lekarze.

Tu kończę pisanie, jest rok 2006.

Podsumowanie

Tomek przeszedł w Polsce wiele operacji przeszczepów skóry, leżał w izolatkach. Widziałam, jak podupada psychicznie. Wtedy wpadłam na pomysł, aby napisać do wszystkich naszych znajomych ze studiów i poprosić ich o odwiedzanie Tomka. Ale pod jednym warunkiem, że nie będą pytać o chorobę, tylko opowiadać kawały lub wspominać wesołe historie z życia.
Tomek wyszedł z tego, jest zdrowy i sprawny, zostały tylko blizny na ciele.

Po trzech latach pojechał jeszcze raz na tę samą wyspę. Stoi tam pomnik ofiar tsunami. Przysłał mi kartkę z wyspą Koh Hong Krabi (Tajlandia), na której napisał:
„Kochana Aniu, na tej maleńkiej wysepce uratowałaś mi życie – nigdy nie zapomnę Twej heroicznej walki o moje życie. Żyję dzięki Tobie. Tomek”.
Kartka do dziś wisi u mnie na lodówce.

Mam żyć

Już wtedy wiedziałam, że ręka boska mnie chroniła i prowadziła. Nie miałam prawa wyjść z tego cało i jeszcze uratować komuś życie, podczas gdy inni wokół mnie zginęli. Dziś z perspektywy lat widzę, jak wiele historia tsunami zmieniła w moim życiu.
Dla mnie jedno było pewne, mam żyć. Mam widocznie jeszcze jakąś rolę do spełnienia na tym świecie. I ta myśl pozostała we mnie. Dzięki niej z większą bacznością zaczęłam obserwować moje życie. Wiedziałam, że szukam swego miejsca. Czułam, że nie spełniałam się w tym, co robiłam do tej pory.

Cały splot wydarzeń związanych z tsunami bezpośrednio doprowadził mnie do medycyny chińskiej, potem na studia dietetyki leczniczej wg TCM i do stworzenia Akademii „Pięć Smaków”. To było to. Nareszcie odkryłam moje miejsce na ziemi. Tego właśnie szukałam i znalazłam. Proces przemian w moim życiu trwa do dziś. Wentylem były wydarzenia w Tajlandii.
To jak ponowne narodziny.
Jestem wdzięczna za to, że żyję. Robię to, co kocham, spełniam się i realizuję. Żyję pełnią prostoty życia i jestem sobą. Wcześniej często wymagano ode mnie bycia kimś innym, niż prawdziwie jestem. Nie umiałam, co prowadziło do konfliktów i mojej frustracji.

Tsunami było dla mnie ciężkim doświadczeniem, ale z niego zrodziłam się nowa JA. Mówiąc w przenośni – prawdziwy poród też jest pewnego rodzaju traumą dla dziecka, która musi się zadziać, aby człowiek mógł przyjść na ten świat.  
Już nigdy więcej nie zadałam sobie pytania, jak tam w dżungli: dlaczego to mi się przydarzyło? Ta historia niosła dla mnie głębokie przesłanie, za którym poszłam.

Dotarło do mnie, że życie jest ulotne i może zakończyć się w każdej chwili, nieoczekiwanie. Dlatego cieszę się każdym dniem mojego pięknego życia. A mała blizna na mej dłoni, którą każdego dnia widzę kilkakrotnie, przypomina mi o tym.

Dziękuję, że żyję, a moje życie jest piękne 🙂

Anna Krasucka
26 grudnia 2014 (10 lat po tsunami)

Tekst oryginalnie ukazał się na: http://www.piecsmakow.com.pl/tsunami-moje-drugie-zycie.html

fot. z archiwum Autorki

Avatar
Anna Węgrzyn

JEŚLI POTRZEBUJESZ: - wydobycia swojego potencjału zawodowego, - pomocy w budowaniu wizerunku swojego i firmy, - wsparcia w procesie zmiany pracy, - wsparcia w procesie zmiany swojego życia na lepsze, NIE CZEKAJ! SKONTAKTUJ SIE JUŻ DZIŚ! aw@annawegrzyn.pl Kim jestem i co robię: Z wykształcenia prawnik, z doświadczenia księgowa, dyr. HR, sprzedaży i marketingu, z powołania i zamiłowania coach International Coaching Community. Jako coach pomagam firmom, ich pracownikom a także indywidualnym klientom wydobyć wszystkie najlepsze cechy z siebie i innych, by móc je wykorzystać w drodze do wspólnego sukcesu. Dla moich klientów słowa takie jak motywacja, potencjał osobisty, rozwój zaczynają nabierać znaczenia, kiedy we współpracy ze mną uświadamiają sobie, jak wymierny może być efekt ich starań, gdy potrafią zarządzać własnymi naturalnymi umiejętnościami. To największa satysfakcja w mojej pracy być świadkiem zmian, które czynią człowieka szczęśliwszym. Dlaczego tu jestem? Magazyn Zmiany w Życiu to realizacja moich marzeń. Stworzyłam to miejsce aby pomagać innym w znalezieniu drogi do siebie i do prawdziwej radości z życia. Ludzie, których poznałam w procesie przygotowań i realizacji projektu tylko utwierdzili mnie w przekonaniu, że to właściwa droga. Dziękuję Wszystkim za wsparcie. Z czego jestem dumna w moim życiu: Jestem wierna swoim zasadom Nigdy nie zrobiłam niczego wbrew sobie dla korzyści. Wszystkie decyzje w moim życiu były podyktowane sercem. Efekt jest cudowny, mogę powiedzieć z pełną satysfakcją, że niczego nie żałuję i wszystko w życiu zrobiłabym tak samo. Moje słabości: Niecierpliwość i coraz gorzej znoszę poranne wstawanie. Mój sprawdzony sposób na zły nastrój: perfumy Cerruti 1881 różowe, pierwszą butelkę kupiłam za większą część mojego wynagrodzenia i do dziś pamiętam uczucie radości, jakie mi towarzyszyło przy zakupie. Od tamtej pory zawsze mam je na półce, nawet patrząc na butelkę uczucie powraca. Do tego płyta Yanni i jego „One man's dream”. Największa zmiana w moim życiu: Moje życie to ciągłe poszukiwania i zmiany. Największe i najtrudniejsze miały miejsce w 2012 roku. Przestałam się uśmiechać i w głębi duszy czułam, że powinnam być w innym miejscu. Dlatego w jednym momencie zdecydowałam się zostawić ówczesną rzeczywistość i znaleźć nową drogę na każdej płaszczyźnie. Miejscowość: Warszawa

Brak komentarzy

Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.