Przejdź do treści

Zmiany w Życiu

Strona główna » Zdzisława Sośnicka To mój muzyczny obraz świata

Zdzisława Sośnicka To mój muzyczny obraz świata

O naturalnej potrzebie dążenia do zmian i swojej zmieniającej się muzyce opowiada wielka dama polskiej piosenki – Zdzisława Sośnicka

Jonathan Harvey – brytyjski kompozytor współczesny – stwierdził, że „muzyka jest jak obraz świata – w permanentnym ruchu”.  Niedawno ukazała się pani „Antologia” składająca się z dziewięciu albumów. Czy może być przykładem zmian w życiu i twórczości Zdzisławy Sośnickiej?

Tak! To mój obraz świata. Każda z płyt jest inna.

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({});

A czy był na nie jakiś „ręką dziecka rysowany życia plan”, że zacytuję piosenkę „Świat starych map”?

Nie miałam sprecyzowanych wizji czy planów. Po prostu przefiltrowywałam przez siebie wszystko co sobie wymyśliłam. Dojrzewałam do zmiany i już nie miałam odwrotu. To jest niemal organiczne u mnie. Tak silnie narasta we mnie pęd do zmiany.

Naturalnym zjawiskiem psychologicznym jest, że zmianom towarzyszy obawa.

Nie bałam się. Moje dążenie do zmian stylu było dość naturalne. U mnie to jest taka ludzka, niemal fizjologiczna potrzeba zmiany. Chociaż nie zawsze było to łatwe. Dojrzewałam, a osoby w moim świecie nie akceptowały tych zmian. Przy okazji „Alei gwiazd” mówiono mi: „co ty w ogóle śpiewasz? Po co ty to nagrałaś?” Ówczesny autorytet świata teatralnego powiedział o „Mojej muzyce”, że to co ja wyprawiam „to tak, jak włożyć skrzypce do futerału po wiolonczeli” (śmiech). A ja potrzebowałam rozwoju. Zapamiętałam słowa biznesmena, że dobrego się nie zmienia. W sztuce – w mojej muzyce – zmiany są nieodwracalne.

Istnieją jednak niepokoje u artystów. Znajomy kompozytor zwierzył mi się, że napisał blisko sto utworów i włożył wszystkie do szuflady z obawy, że to wtórne. Tymczasem gdyby miał wewnętrzną potrzebę – byłaby silna motywacja i by się nie bał – musiałby to opublikować. Na początku swojej artystycznej drogi nie byłam taka mądra. Nie wiedziałam skąd to się u mnie bierze.

Innym przykładem artystycznego niepokoju może być Romuald Lipko. Podczas pracy nad „Magią serc” usiadł do fortepianu i zaczął grać – włączyłam magnetofon, bo sama będąc kompozytorem poczułam ten trudno uchwytny „moment tworzenia”. Później Romek nie mógł sobie przypomnieć tej piosenki i sugerował, że zapamiętałam melodię z jakiejś reklamy. Dobrze, że miałam nagranie.

A jak Pani przygotowywała się do tych artystycznych przemian?

Robiąc przerwy w koncertowaniu. Przed wydaniem albumu „Moja muzyka” (1976) miałam aż siedem miesięcy przerwy. Podczas Festiwalu w Caracas (1972) usłyszałam Santanę i Giorgio Morodera, a  potem było Earth, Wind & Fire i objawienie – Quincy Jones. Zachłysnęłam się taką muzyką. W efekcie „Moja muzyka” jest pieczęcią totalną pod zmianami, choć początki prób budowania nowego repertuaru słychać już na poprzedniej „Taki dzień się zdarza raz” (1974). Jednak przy tej płycie zmiany nie były ukształtowane, bo nikt mi nie chciał tych nowych stylistycznie utworów napisać! Kompozytorzy z pierwszej płyty „Dom, który mam” (1971) w większości chcieli tworzyć dla mnie takie same, „festiwalowe” utwory. Miałam już część repertuaru w tym stylu, m.in. piosenki roku „Mam w ramionach świat”, „Ostatnie tango naszej miłości”, czy utwór nagrodzony na Festiwalu w Tokio – „Nie ma drogi dalekiej”, kiedy pojawił się Marian Siejka. Cudownie aranżował – używał flażoletów, rozbudowanych akordów, przepięknie harmonizował.

Styl – to nie było mi obojętne. Lubię mocne, osadzone aranże, duże orkiestry i świetnie grające sekcje. Wiedząc jak jest to dla mnie ważne, Janusz Piątkowski – kompozytor i aranżer, z którym współpracowałam przy kolejnym, czwartym albumie „Odcienie samotności” (1979) – nagrywał na magnetofon szpulowy nasze rozmowy telefoniczne, podczas których omawialiśmy tempo, charakter utworu. Robił tak, żeby niczego nie pominąć i jak najlepiej oddać to czego oczekuję. Dowiedziałam się o tym niedawno.

W trakcie Pani kariery artystycznej doszło do epokowych zmian technologicznych. W jednym z wywiadów przeprowadzonych przy okazji płyty „Serce” (1989) zdradziła Pani, że jest to pierwszy album całkowicie zgrany cyfrowo. Tymczasem wydano go na winylu. Dlaczego?

W 1989 roku Polskie Nagrania nie wydawały jeszcze płyt CD. Podobnie było z angielską wersją „Musicali” (1990), którą nagrałam specjalnie na MIDEM ’90. Wytłoczono wtedy zaledwie 500 egzemplarzy CD. W Polsce album dostępny był już tylko na winylach.

Nie zdawałam sobie sprawy z faktu, że album „Serce” dopiero po 25 latach ukazał się na CD. „Moja muzyka” czekała aż 37 lat! Zahibernowane w archiwach albumy przeskoczyły jedną epokę i weszły od razu w świat plików cyfrowych. Dziś słucha Pani wraz ze mną tych piosenek z bezprzewodowego głośnika wysyłając dźwięk z telefonu…

Pamiętam, jak wychodziliśmy ze Studia S4 po zakończeniu nagrań „Serca” i reżyser Rafał Paczkowski podał Jurkowi (menedżerowi) dwie małe kasetki DAT, które Jurek włożył do kieszonki u koszuli mówiąc: „taka ilość pracy i tylko dwie kasetki?” Powołam się tu na Tinę Turner, która powiedziała: „dzięki Bogu, że zmieniła się technika nagrań. Zauważyłam co można zrobić z moim głosem – można wydobyć z niego alikwoty!”. Reżyserzy dźwięku mieli problem z nagrywaniem także mojego głosu, a Violetcie Villas realizatorka z Polskich Nagrań kazała śpiewać na korytarzu, bo w środku studia było za głośno!

W przypadku Tiny Turner stosowano specjalne techniki nagrywania – dwa mikrofony lub „ścianę dźwięku”, bo moc jej głosu była nie do opanowania. Pani musiała na tę magię cyfrowych możliwości studia jeszcze poczekać.

Miałam pewność, że w tej po PRL-owskiej Polsce wreszcie to się zmieni. Powstawały nowe profesjonalne studia, które były początkowo bardzo drogie. Nagrywano więc w mniej wyrafinowanych warunkach demo i ścieżki. Przy „Magii serc” (1998) tego doświadczyłam. Paweł Sott i Adam Abramek pracowali w wynajętym mieszkaniu w obskurnym bloku za Żelazną Bramą. Zbudowali sobie tam pustelnię – bez telefonów, gości, obowiązków rodzinnych i dzieci. Już wtedy wiedziałam, że to ma inny wymiar. Wreszcie wynajęliśmy Studio Buffo, w którym kilka dni przegrywali te przygotowane ślady, a ja czekałam, żeby móc nagrywać wokal.

Czy obok pasma sukcesów były też zmiany zaskakujące, żeby nie powiedzieć rozczarowujące?

Na przykład podczas Festiwalu w Atenach (1973). Śpiewałam tam piosenkę „Byłam ptakiem”. Miałam przeciwniczkę w osobie Natalie Cole. Na próbie – owacja na stojąco. To był występ na pięknym, antycznym stadionie z białego marmuru. Żeby artysta by widoczny zamontowano windę, która wynosiła nas wysoko ponad scenę. Pan, który nagłaśniał zmniejszył natężenie głosu – to on zdecydował czy dotrę do publiczności czy nie. Wyszła porażka. Natalie Cole w mojej opinii powinna była wygrać, a zajęła III miejsce.

Jak wszyscy Polacy przeżywała też Pani zmiany dziejowe.

W moim odczuciu nie pasowałam do czasów stanu wojennego ze swoimi utworami. Nie chciałam występować. Lata przed płytą „Realia” (1984) to najsmutniejszy okres w moim życiu.

A kontrakt w Friedrichstadt-Palast w Berlinie? To spełnienie marzeń artysty – olbrzymia scena, fantastyczna orkiestra symfoniczna, 60 artystów baletu. Na scenie pojawiali się artyści tacy jak: Marlene Dietrich, Louis Armstrong, Josephine Baker, Joe Cocker, Phil Collins, Liza Minnelli. Pani tam wielokrotnie występowała, ale w 1980 roku miała Pani podpisać duży kontrakt i pojawiły się przeciwności losu.

Gdy weszłam do gabinetu dyrektora – doktora Strucka – widziałam łzy cieknące mu po twarzy. Tego dnia oficjalnie zamknięto teatr, bo historyczny budynek groził zawaleniem. Doktor Struck był pewien, że teatr zostanie odbudowany, bo „to jest sprawa narodowa” jak powiedział. Byłam w szoku, że można tak wysoko cenić sztukę. Podobnie byli traktowani artyści. Podczas wcześniejszego kontraktu wynajęto mi w pobliżu wspaniały hotel i choć mogłam swobodnie dojść wysyłano po mnie kierowcę. Ja jednak poprosiłam o wynajęcie mieszkania od osoby, która mogłaby mnie uczyć niemieckiego. W ten sposób przez 2,5 miesiąca witała mnie codziennie w kuchni moja gosposia, która miała przygotowanie pedagogiczne i trzymając w ręku różne przedmioty podawała mi ich nazwę. Bardzo chciałam móc rozmawiać z artystami baletu – tak interesująco mówili. Balet – tam nie było przeciętności. Chcieli rozmawiać ze mną po rosyjsku, ale ja stanowczo wolałam ich niemiecki (śmiech). Na zakończenie kontraktu przygotowałam krótkie podziękowanie, które wygłosiłam na forum teatru. Wzruszony doktor Struck powiedział: „Frau Sosnika, ma Pani kolejny kontrakt”.

            

Niestety tak się nie stało. Inny artysta mógłby się na Pani miejscu poczuć załamany.

To nie był dla mnie osobiście dramat, ale przeżywałam dramat artystów tego teatru. Wiesz, muszę Ci się przyznać – moje życie się tak fajnie układało! Bajeczka!

Cudownie słyszeć, że Pani tak pozytywnie odbiera świat. Teksty Pani piosenek są istotnie bardzo optymistyczne. Świadczą o tym już same tytuły: „Człowiek nie jest sam”, „Świat jest hojny”, „Uwierz w siebie”, „Mam w ramionach świat”, „Będzie co ma być” „Życie jest natchnieniem”. Czy miała Pani wpływ na ich treść?

W opinii niektórych są zbyt romantyczne. O miłości… To takie nudne (śmiech). Nie, nie narzucałam tekstów. Jednak nigdy nie było tak, że się z autorami nie spotykałam. Bogdan Olewicz, Jonasz Kofta – z nimi spotykałam się najwięcej. Tylko Pawła Mossakowskiego nie poznałam. Dzięki Bogu za kontakt z Jackiem Cyganem. Spędziliśmy też sporo czasu z Markiem Dutkiewiczem przy płycie „Serce”. Jest autorem piosenek „Aleja gwiazd” i „W kolorze krwi”.

Pani Zdzisławo, a co się u Pani zmieniło po wydaniu „Antologii”? Pomijając kwestię zainteresowania mediów.

Spore zmiany zaszły w moim myśleniu o muzyce z przeszłości, jej walorach. Wpadłam w stan osłupienia, gdy usłyszałam przegrane próbki najstarszych płyt z oryginalnych taśm 38 mm. Zorientowałam się jaka to piękna muzyka. Bardzo chciałam dla niej współczesnego brzmienia (mam na myśli poziom nagrania) – zwłaszcza albumu „Taki dzień się zdarza raz”. Jestem szczęśliwa, że mają poziom dzisiejszych płyt.

Usłyszała je Pani na nowo?

Antologia jest dla mnie odkryciem – sama muzyka, jaką odkryłam na tych płytach. Taśma i analogi ze względu na swoje ograniczenia techniczne zabrały mi część muzyki, której brzmienie pamiętałam ze studia – z czym się przez lata pogodziłam. Ale teraz udało mi się tą oryginalną jakość odzyskać! Podczas prac nad remasteringiem najgorszą rzecz przeżyłam przy „Magii serc”. W trakcie powstawania albumu budowałam te aranże swoją obecnością podczas prób. Kiedy dostałam materiał od Jacka Gawłowskiego nie chciałam uwierzyć, że to ta płyta. Odkryłam, że pamiętam jak to brzmiało.

Wyjaśnijmy – okazało się, że dostarczony reżyserowi do pracy oryginał albumu był nieprawidłowy… To Pani wskazała błąd.

Jest coś takiego jak „zakodowana pamięć” w mojej głowie – jak w komputerze (przepraszam, że porównuję siebie do komputera). Budowałam coś z Jackiem – ma cudowną wrażliwość, umiejętności – i piosenki zaczęły żyć od nowa, nowym życiem, brzmieniami.

I przybyło Pani przyjaciół…

Tak! Na facebooku mam ich już ponad 7500! Ale zadzwonił też przyjaciel – Bogdan Olewicz, którego dawno nie słyszałam. Chciał powiedzieć jak pięknie brzmią płyty w samochodzie wśród widoków Alp, przez które przejeżdża. Byłam wzruszona. Przyznam, że po zakończeniu prac od końca marca przez dwa miesiące do tych płyt nie zajrzałam. A potem był bardzo ważny ze względów osobistych dla mnie dzień i wtedy postanowiłam słuchać płyt z „Antologii” – 5 godzin słuchałam. Z dystansu – jakbym słuchała kogoś innego. Niesamowite przeżycie. Trochę mnie uratowała ta muzykoterapia… Co ciekawe – rozmawiałam z lekarzami – też stosują ten typ relaksacji. Kardiolodzy słuchają „Magii serc” podczas operacji…

Coś wiem na ten temat. Na salach operacyjnych naprawdę gra Pani muzyka. Kojące jest też wysłuchanie piosenki „Uspokój się” po powrocie z pracy. Gioacchino Rossini będąc u szczytu sławy po napisaniu 38 opery w wieku 38 lat postanowił zawiesić komponowanie i poświęcić się swoim pasjom – gotowaniu i po prostu życiu. Pani zrobiła podobnie w 2007 roku schodząc ze sceny – szukając ukojenia?

Radość życia poza sceną – ja jej nie znałam. Policzyłam, że w ciągu jednego roku w sumie byłam zaledwie cztery miesiące w domu. Bardzo ciężko pracowałam. Od początku kariery stawiałam sobie coraz większe wyzwania, a recital jest dużym wyzwaniem. Początkowo byłam tylko współuczestnikiem większych koncertów, ale już po 1971 roku śpiewałam półrecitale. Recital jest sporym obciążeniem dla głosu. Poprosiłam więc Czesława Niemena o radę, a on mi odpowiedział: „Śpiewaj ile możesz”. I rzeczywiście jest to kwestia treningu. Zresztą nie mogłam śpiewać mniej, bo muzycy by nie utrzymali rodziny. Starannie dobierałam zespoły, odpowiedzialnie. Słuchając „Antologii” jestem przekonana, że miałam doskonałych muzyków. Uwielbiam ich. Miałam szczęście – moi muzycy to duży skarb. Przez wiele lat dostęp do nagrań był utrudniony, ale teraz to słychać. Moja głowa poszła dużo dalej niż stan moich analogowych nośników.

Doskonali muzycy, perfekcjonizm na scenie. A jak kształtowały się Pani relacje z publicznością?

Bardzo intensywnie, niemal fizycznie czułam emocje publiczności. To mnie niosło. Bałam się dużych sal (amfiteatrów) z obawy, że nie poczuję tych fluidów i nie przekażę tego co mam w sobie. Czułam się nieco bezsilna w wielkich salach na 24 tys. osób, jak na przykład w Petersburgu. Podobnie w bąblu świetlnym na scenie (nie widząc publiczności) wcale nie byłam szczęśliwa. Dominował lęk, że nie potrafię przekazać muzyki.

Znam dwóch dyrygentów, którzy wspólnie z trenerami biznesu szkolą menedżerów jak budować doskonałe zespoły na przykładzie orkiestry. Pani również jest dyrygentem. Jak Pani wykorzystywała swoje menedżerskie umiejętności?

Bez tych umiejętności nie dałabym sobie rady w trakcie powstawania moich albumów. Dobierałam muzyków, rozmawiałam z aranżerami. Miałam wpływ na charakter muzyki i na aranżacje. Budowałam interpretację utworów, brzmienie płyty. Najczęściej sama nagrywałam wokale. A prywatnie – na przykład budując dom i zakładając ogród. Ja budowałam dom, a Jurek (mój mąż) budował firmę. Chciałam mieć okna do samej ziemi, żeby widzieć trawę, a architekt w bunt „a gdzie grzejniki powiesimy?”. Dziś ogrzewanie podłogowe to jedna z możliwości, a wtedy było wyzwaniem.

Każdy kto budował wie, że jest czym zarządzać. Poradnik psychologiczny też by się przydał.

Ja to mam we krwi. Moja mama była niezwykle zaradna kobietą. Panowała nad wszystkim, była wymagająca, ale nie dołowała. Wracała z wywiadówki i była budująco–wspierająca, nie akceptując jednak przeciętności. Podobnie Jurek – jest świetnym menedżerem. Wspieramy się we wspólnych przedsięwzięciach. Od drugiej płyty był moim menedżerem. Bałam się, że porzuca swój zawód dla mnie. Dlatego zdecydowałam, że dzielimy się wszystkim równo na pół – w tym materialnie, żeby nie było wykorzystywania. Z perspektywy lat okazało się to zupełnie niepotrzebne – wystarczyło zaufanie. Będąc menedżerem warto jednak jasno stawiać sprawy. Jurek wspiął się na szczyty organizacyjne zatrudniając Orkiestrę Filharmonii Narodowej – mieliśmy w kontrakcie zaledwie 12 godzin na nagranie całego materiału „Musicali”. Do tego Jerzy wynajął aż cztery studia, żeby zabezpieczyć właściwą ilość sprzętu. Orkiestra – perfekcyjna, ale był opór przed zmianami. Muzycy nie chcieli włożyć słuchawek, w których odtwarzana była perkusja. Fantastyczna koncertmistrz – pani Ewa założyła słuchawki i jak rasowy kapelmistrz poprowadziła orkiestrę.

Efekt jest trzeba przyznać znakomity. Znając już Pani odważny stosunek do zmian i tę ich wewnętrzna potrzebę nie sposób nie zapytać: czy coś się już nowego „filtruje”?

Dojrzewam… (uśmiech)

”I – dość: niech słuchacz w duszy swej dośpiewa.”

Rozmawiała: Alicja Szymańska 

fot. Karolina Markiewicz 
fot. Marek Czudowski 

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({});

1 komentarz do “Zdzisława Sośnicka To mój muzyczny obraz świata”

  1. Avatar

    Znakomiy wywiad! Widać, że rozmawiał ktoś, kto ma pojęcie o artyście i niebanalne podejście do rozmowy.
    Myślałem, że już tyle wiem, ale jednak się dowiedziałem paru ciekawych rzeczy! Super! Dziękuję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *