Zmiana: Ariel

Zmiana. Wyraz, który od jakiegoś czasu zagościł w moim życiu na stałe, chociaż nie zdawałam sobie z tego nawet sprawy. Zawsze sądziłam, że trwam w jakiejś stagnacji, która ograniczana jest przez codzienność. Szarą, monotonną, z problemami i bardzo przewidywalną. Te same zadania, ci sami ludzie, mniejsza lub większa odpowiedzialność za siebie lub bliskich a czasami nawet jej brak, co wiązało się z obwinianiem rodziców,męża czy dzieci za swoje niepowodzenia a przede wszystkim za brak szczęścia.
Kiedy zaczęło się dziać coś w moim życiu, kiedy zaczęło się coś zmieniać? Nie wyznaczę jednego terminu, jednego dnia czy godziny. Z perspektywy czasu wiem tylko, że ona (zmiana) zawsze mi towarzyszyła. Czasami szła tylko obok mnie, czekając aż podejmę decyzję, czasami zaskakiwała wpadając na mnie z rozbiegu. Co jest lepsze tego nie wiem, ale zrozumiałam że jest ona nieodłącznym elementem mojego życia.
Zaczęło sie chyba od wyprowadzki z domu rodzinnego. Miałam wtedy 20 lat. Jak człowiek młody, to myśli, że wszystko osiagnie i cały świat jest do zdobycia. Ślepo więc zakochana w mężczyźnie z wiarą, że to miłość mojego życia, spakowałam walizki i wynajęłam mały pokój w mieście (dzieciństwo spędziłam na wsi). Rodzice nie akceptowali tego związku. Dlaczego ich najmłodsza córeczka ma wiązać się z mężczyzną,który ma już dziecko? Starsi, mądrzejsi, bardziej doświadczeni. Nie taką przyszłość sobie wyobrażali dla swojego dziecka. Nie wiem też czy każda inna byłaby odpowiednia. Tak to już jest z rodzicami. Nie pomogli mi w przeprowadzce. Podjęłam sama taką decyzję więc musiałam liczyć się z konsekwencjami i z odpowiedzialnością za samą siebie. Zaczęłam więc nowy etap, nowe życie w którym odpowiadałam za to co robię.. Skończyły się domowe obiadki, ciepłe pielesze i poczucie bezpieczeństwa jakie miałam w domu. Zaczęła sie zmiana. A później następna i następna. Szybko to wszystko się potoczyło.
Kilka miesięcy i mieszkałam ze swoja miłością, kolejne kilka miesiecy i ślub, kolejne kilka miesięcy i urodziła sie córka.
Zwiększona odpowiedzialność za dom i rodzinę. Marzenia, jak chciałam aby to wyglądało. Byłam matką, byłam żoną a to przecież duża odpowiedzialność. Miało mi to sprawiać radość. I kawałek mojej duszy był szczęśliwy.Właśnie, mała cząstka.A gdzie podziała się reszta? Rzeczywistość jednak mnie rozczarowała. Mąż nadużywał alkoholu, praca jaką wykonywał była pracą dorywczą. Ciągłe problemy z pieniędzmi co obniżało standard życia. Nigdy nie mieliśmy nadwyżki finansowej, nigdy nie było przyjemności, zawsze były jakieś długi do oddania. Z mojej pensji nie byliśmy w stanie się utrzymać, pomagali moi rodzice i teściowa. Na alkohol było zawsze. Trwałam w tym wszystkim. Bo dom, bo rodzina, bo kiedyś się polepszy, bo jeszcze mamy czas. Jesteśmy młodzi, jesteśmy przecież na dorobku. Patrząc wstecz wiem, że to nie tu leżał problem.
Zmiana. Jak to fajnie brzmi. Kojarzy się z czymś ciekawym, inspirującym, z jakąś tajemniczością. Po pięciu latach przyszła znowu. Zaskoczyła, uderzyła, zmiotła wszystko na swojej drodze. Zapadł wyrok:rak. I to w późnym stadium. Pod koniec marca lekarze poinformowali moja rodzinę, że tata bedzie z nami jeszcze na Boże Narodzenie ale będą to ostatnie nasze wspólne święta. Zaczęła się walka o jego zdrowie, o jego życie. Nie mieliśmy odwagi mu powiedzieć. Przez całe życie powtarzał, że jak zachoruje na raka to nie będzie walczył, chce umrzeć szybko. Więc milczeliśmy, dbaliśmy i opiekowaliśmy sie nim na zmianę. Po operacji wrócił do domu. Nie oddaliśmy go do hospicjum. Zmarł dwa miesiące później, mając 54 lata. Człowiek nawet jak ma świadomość nieuniknionego nie jest przygotowany, zwłaszcza na śmierć tak bliskiej osoby.
Z ojcem byłam związana bardzo.Towarzyszyłam mu tak często jak tylko mogłam. Czy to w garażu przy samochodzie, czy na wycinkę drzewa, czy też na wykopki. Jak teraz poradzić sobie ze stratą? Jak zrozumieć taką zmianę?Bunt przeciwko Bogu. Rozpacz. Żal. Rozgoryczenie. Złość. Samotność. Smutek.
Po kilku miesiącach podjęłam decyzję (podjęliśmy) o drugim dziecku. Śmierć ojca pokazała mi wyraźnie, że mnie też kiedyś zabraknie i jakim wsparciem jest rodzeństwo w tak trudnych chwilach. Po roku urodziłam drugą córkę. Ogromna radość (bo zawsze chciałam mieć dwie córki) ale też i większa odpowiedzialność. Myślenie o przyszłości.
Ale jak pokazało życie tylko ja myślałam. Mąż pił coraz więcej, coraz mniej pracował, długi rosły, zaczęły się kłótnie, krzyki, obrażanie i awantury, z wyzwiskami włącznie. I niestety uczestniczyły w tym dziewczynki. Mając dwadzieścia sześć lat czułam się przeżuta przez życie i wypluta z odrazą. Zgorzkniała młoda kobieta,nieszczęśliwa i wiecznie niezadowolona. Umęczona pijackimi wieczorami męża, leczeniem jego kaca do 15, brakiem pieniędzy i obarczona zbyt dużą odpowiedzialnością. Dojrzewałam. Kolejne pięć lat dorastałam do decyzji o rozwodzie. I stało się. Kolejna zmiana.
Ale ona mnie nie zaskoczyła, zbliżała się małymi krokami do mnie, później spacerowałyśmy razem dość długo. Aż w końcu weszła w moje życie. Nie bałam sie tego. Chciałam być szczęśliwa, chciałam innego życia dla siebie i dziewczynek. Tylko ogromne poczucie winy, że zabieram dzieciom ojca, że rozbijam rodzinę przez długi czas nie dawała mi spokoju. Płacz córek, zwłaszcza młodszej (miała wtedy dwa lata i siedem miesięcy), jej bunt okazywany przez krzyk, płacz i rzucanie sie na ziemię, uciekanie ode mnie rozrywał mi serce na strzępy. Jej cierpienie potęgowało moje cierpienie, moje poczucie winy. Nie poddałam się jednak. Czułam całą sobą, że tam z tym mężczyzną nie mamy przyszłości. Wybrał wódkę i powiedział mi to prosto w oczy.
Zaczęłam nowe życie. Przeprowadziłyśmy się do mojej mamy. Miało być łatwiej. Miało! Samotna matka z dwójką małych dzieci, do tego praca z niewielką pensją i marnymi alimentami. Organizacyjnie nie do ogarnięcia. Tak sądziłam. Starsza córka chodziła przecież do szkoły w mieście. Nie zmieniłam jej szkoły, uważałam że i tak ma wystarczająco dużo stresu w związku z przeprowadzką i rozwodem a ja pracowałam wtedy do 17. Ale miałam w sobie bardzo dużo wiary, że wszystko się ułoży. Po raz pierwszy odetchnęłam. Poczułam niesamowita ulgę, że w końcu sie uwolniłam, że mogę odetchnąć pełna piersią. Nie wiedziałam jednak co przygotował dla mnie los.
Kilka miesięcy później straciłam pracę. Czyżby to kolejna zmiana? Zaczęły się starania, szukanie, kombinowanie z pieniędzmi. Zaczęły sie długi. Dzieci rosły, opłaty nie malały. Aż w końcu udało się. Hura! Cieszyłam się nią trzy miesiące. Mimo zaproponowanej umowy na trzy lata nie zgodziłam się. Zawsze ważny był dla mnie spokój wewnętrzny (zwłaszcza po małżeństwie) a praca, przez która płakałam kilka razy w tygodniu nie dawala mi tego. Doświadczylam mobbingu. Podjęłam więc decyzję o odejściu. Śwadomie i z wielką wiarą w lepsze jutro. Dokonałam zmiany.
Jeszcze wtedy miałam siłę walczyć o siebie, o swoje życie, o lepszy byt dla mojej rodziny. Więc i praca sie znalazła. Świetna. Do 15, więc nie matrwiłam się o córki szkołę i zajęcia dodatkowe. Wszystko pięknie grało i pieniądze większe a pracę która wykonywałam uwielbiałam wręcz. Leciałam jak na skrzydłach, bo codziennie nowe wyzwania, nowi ludzie, w doskonałej atmosferze. Los się do mnie uśmiechnął.
Przyszedł więc czas na kolejna zmianę. Zakochałam się. I jakoś specjalnie sie o to nie prosiłam.Wzięła mnie znienacka, zaskoczyła, owinęła wokół palca. Ogłupiałam, oszalałam choć broniłam się przed nią kilka miesięcy. Zmiana nie odpuściła, miłość też. Zakochałam się po uszy. Miłość ta skazana była jednak na niepowodzenie. I tak też sie stało.
Kilkanaście miesięcy życia na jakimś haju,namiętności a zwłaszcza naiwności. Najcudowniejszy czas jaki miałam, najwięcej wrażeń, najwięcej emocji, najwięcej szczęścia.Wszystkiego naj… najwięcej cierpienia, najwięcej bólu, najwięcej rozgoryczenia. Czara sie przelała. Umierałam, powoli ginęłam ja i moje poczucie wartości (fakt, że trafiłam na zwykłego gnojka, który tak od wielu lat i wieloma jednocześnie). Zagubiłam swoje wartości, zrezygnowałam z zasad moralnych, które kiedys kierowały moim życiem. Kręgosłup moralny w koncu pękł. Dwa załamania nerwowe, roczna psychoterapia ambulatoryjna, leki. Niestety, depresja nie odpuściła, doszły do tego stany lękowe i myśli samobójcze.. Nie mogłam tak żyć, cierpiały na tym córki, którym to chciałam polepszyć jakość życia a sama stworzyłam im piekło. Podjęłam decyzję. Podjęłam walkę o siebie i swoje zdrowie. Podjęłam szpitalne leczenie na oddziale nerwic. Świadomie i z własnej nieprzymuszonej woli spakowałam walizkę i na pół roku zamieszkałam w psychiatryku.
Nastąpiła kolejna zmiana.
Psychoterapia, relaksacja, trening interpersonalny i mnóstwo młodych ludzi, z zaburzonymi relacjami międzyludzkimi. A wszyscy tam uśmięchnięci. Co było dla mnie zaskoczeniem. Fajny czas, który pozwolił mi tam spełniać swoje małe marzenia (jeżdziłam konno, pływałam kajkakami, leżałam nad jeziorem, grałam w tenisa, spacerowałam, uczestniczyłam w imprezach a nawet byłam na pielgrzymce). Ale też cięzko pracowałam nad sobą, swoimi emocjami, impulsami i dzieciństwem. Odzyskałam wiarę w siebie, w swoje możliwości, odzyskałam swoją moralność, zrozumiałam ile błędnych decyzji podjęłam w zyciu i dlaczego tak się stało.
Ta właśnie zmiana, jest dla mnie najważniejszą, to ona pozwala mi trzymać się tego co ważne, to ona pozwoliła mi w końcu się uśmiechnąć i spojrzeć na świat z innej perspektywy. To właśnie ta zmiana pozwoliła ustalić mi priorytety w życiu. Teraz jestem szczęsliwa, mimo kłopotów bo zrozumiałam jak długą droge przeszłam, jaką walkę stoczyłam i jestem dumna ze swoich osiągnięć. Może małych ale jakże istotnych w moim życiu.
Kłopot dalej goni kłopot. A to samochód się psuje, a to dzieci choruja. A to pieniędzy nie ma, straciłam przecież pracę bedąc w szpitalu, przez kilka miesięcy byłam bez dochodów. Nie poddałam się. Dorosłam i wzięłam życie w swoje ręce i jestem gotowa ponieść za nie odpowiedzialność. Otworzyłam własną działalność ( i znowu zmiana), pracuję ciężko ale za to z ogromną przyjemnościa, zajmuję sie dziewczynkami (bo ojciec wypisał się z ich życia, jak złożyłam pozew o podniesienie alimentów-zmiana), zajmuję sie domem, wyjeżdzamy i zwiedzamy Polskę, sprawiam sobie i moim najbliższym przyjemność. Kocham życie, spełniam marzenia i czekam na kolejne zmiany 🙂
Jestem szczęśliwa!!!

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({});
Brak komentarzy

Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.

[ivory-search id="5517" title="Default Search Form"]