Przejdź do treści

Historie z podróży, czyli o tym, jak odnalazłam się na Madagaskarze po zakończeniu z hukiem związku

Mały laptop Acer – prezent od mężczyzny mojego życia, którego kochałam na tyle mocno, że dawałam mu wiele szans na założenie ze mną wartościowego związku.

Dostałam więc mały i poręczny laptop – idealny na międzykontynentalne wojaże. Jak się okazało, laptop był w pakiecie z hasłem zsynchronizowanym z kontem mailowym tegoż mężczyzny (które notabene było otwarte). Po ponad czterech latach związku maile mojego mężczyzny znalazły się nie tylko w zasięgu mojej ręki, lecz także moich oczu…

Potrzebowałam dwóch nocy, aby wszystko ogarnąć. Nie w sensie emocjonalnym, bo z tym, co zobaczyłam, nie można uporać się w dwie nieprzespane noce. Cztery lata perfidnych kłamstw i manipulacji, ale przede wszystkim wyrachowana strategia uwodzenia mnie, żony i dwóch innych kobiet oraz kupa forsy wydanej na rozmowy z ukraińskimi wirtualnymi pięknościami, dla których pisał wiersze.

Dobrze się składało, bo za niespełna dwa tygodnie wylatywałam na Madagaskar. Z drugiej strony próba poradzenia sobie z sytuacją w samotności, na odległej o tysiące mil, poniekąd surrealistycznej wyspie, bez przyjaciół i wsparcia, nie należała do łatwych doświadczeń.

Pierwszy miesiąc był jak męczący sen, z którego nie mogłam się całkowicie wybudzić. Madagaskar, choć piękny i dziki, wydawał mi się wtedy totalnym nieporozumieniem. „Co ja tu robię?” – pytałam siebie.

Co ciekawe, Mahajanga (miasto, w którym spędziłam trzy miesiące) jest nazywana „Miastem Uzdrowienia”. Sprzyjający nadmorski klimat, błękitne egzotyczne niebo, nieskażone pestycydami owoce i warzywa oraz cotygodniowe masaże za trzy euro zaczęły przynosić pozytywne rezultaty w postaci mojej szybko poprawiającej się kondycji zarówno fizycznej, jak i psychicznej.

Madagaskar bez wątpienia jest wyspą magiczną. Energia tego jeszcze nieprzytłoczonego cywilizacją miejsca rozpiera na poziomie serca i ducha, dlatego w połowie mojego pobytu (czyli mniej więcej po półtora miesiąca) zaczęłam się na nowo odradzać. Zawarłam pierwsze ciekawe i wartościowe przyjaźnie z Francuzkami, które mieszkały w Mahajandze na stałe, oraz moim malgaskim profesorem od francuskiego, który okazał się nie tylko specem od tego języka, lecz także doktorem filozofii i posiadaczem czarnego pasa w aikido. W ostatnim miesiącu mojego pobytu trenowaliśmy razem sztukę samoobrony. Przyjeżdżałem do niego na siódmą rano i ćwiczyliśmy w jego skromnej kuchni przy pianiu kogutów w klatkach (których przeznaczeniem było skończyć w rosole robionym przez żonę i siostry monsieur Rasona – bo tak miał na imię profesor). Poznałam cudownych ludzi. Nocami bawiłam się na całego w lokalnych dyskotekach, których poziom bije na głowę prestiżowe europejskie kluby. 

Jednymi z najbliższych mojemu sercu okazali się piękna czarnoskóra Aida z niedalekich wysp Mayotte oraz Franklin – przystojny gej, który nie potrafił ani pisać, ani czytać. Ponaddwudziestoletnia Aida, która była w związku z przemiłym i znacznie od niej starszym Francuzem Gigi, okazali się ludźmi o dobrym sercu. Tak samo zresztą jak Franklin, który – choć niesamowicie biedny – potrafił kupić mi colę, jeśli tylko miał pieniądze. Z Franklinem spędzałam fajne chwile w milczeniu, bo zamiast mówić, wolał rozmyślać. Jako nastolatek został adoptowany przez francuską rodzinę. Mieszkała z nią jakiś czas w Paryżu, ale postanowił uciec, ponieważ nigdy nie odnalazł się w nowej rzeczywistości.

Do tej pory za nimi tęsknię. Franklin jest moim jedynym przyjacielem z Madagaskaru, którego nie mam na Facebooku na liście znajomych. Z wiadomych powodów.

Dzień przed wyjazdem żegnałam się ze wszystkimi bez większych sentymentów, bo byłam przekonana, że niedługo wrócę.

Jak dotąd jeszcze tam nie wróciłam. Ale wyzdrowiałam i przez najgorętszy ogień mojego życia przeszłam na wyspie w kolorze… ognia, który mnie rozświetlił.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *