Przejdź do treści

Pamiętnik z podróży – taniec jednej nocy na Filipinach

Ednę poznałam jeszcze na lotnisku Heathrow tuż przed pierwszym wylotem do Wietnamu. Po prostu usiadłam obok niej na poczekalni, a ona do mnie zagadała. Okazało się, że jest Filipinką, która od wielu lat mieszka w Kornwalii. Ma męża Anglika i dwóch dorosłych już synów – zdjęcia jednego z nich nie omieszkała mi pokazać w telefonie. Dowiedziałam się też, że syn mieszka w Pradze i uczy angielskiego. W Ednie wyczułam potencjalną swatkę, choćby dlatego, że ja też byłam w trakcie robienia dyplomu TEFL (nauczania języka angielskiego za granicą). 

Edna z uśmiechem zaproponowała selfie, choć znałyśmy się może dwie minuty. Wydało mi się to niesamowicie urocze, zwłaszcza że propozycja padła od tak młodej duchem pani po pięćdziesiątce. Nie była to zresztą jedyna propozycja rzucona podczas naszej rozmowy. Dostałam również zaproszenie na Filipiny, dokąd notabene leciała tego wieczoru. Okazałam zadowolenie, ponieważ bardzo chciałam odwiedzić kiedyś ten kraj. 

Leciałyśmy tym samym samolotem do Pekinu, gdzie obie miałyśmy przesiadki i pięciogodzinne oczekiwanie na następne połączenie. Łaziłyśmy po lotnisku, wypiłyśmy kawę w Starbucksie, w międzyczasie opowiadałyśmy nieco o sobie.

Dokładnie rok później spotkałyśmy się na Filipinach, choć o mały włos, a nie doszłoby do tego. Tak się fajnie złożyło, że potrzebowałam wakacji, na dodatek miała do mnie przyjechać Louise – koleżanka z Anglii, której nie miałam sumienia gościć w zakorkowanym Sajgonie. 

Podczas śniadania w jednej z kafejek w centrum Manili znalazłyśmy z Louise last minute do Cebu w przystępnej cenie, skąd miałyśmy jechać do domu koleżanki Edny.

Dom leżał na wyspie Bantayan – tam, podobnie jak w wielu innych filipińskich prowincjach, co roku w czasie Wielkanocy krzyżują prawdziwego mężczyznę. Na szczęście przyjechałyśmy w lutym i do postu została jeszcze chwila, więc nie omieszkałyśmy skorzystać z lokalnych atrakcji, takich jak wieczorne disco, na które czekali wszyscy mieszkańcy. Ze względu na lokalne święto było to wyjątkowe wydarzenie.

W dyskotece stawiła się praktycznie cała wieś. W kolejce ustawiło się mnóstwo dzieci – nie miały pieniędzy, więc nie mogły wejść. Louise zareagowała od razu: zapłaciła za większość z nich. Ja również dołożyłam kilka groszy, choć teraz myślę, że powinnam była zrobić to, co ona zrobiła: wydać całą gotówkę, jaką miałam przy sobie. Nie zawsze trafia się okazja do tego, aby na końcu świata zrobić dla kogoś coś dobrego. Ja jednak lubię oszczędzać. Na szczęście nadrobiłam przednią zabawą z dzieciakami, które uczyłam rozmaitych kroków tanecznych. Powtarzały je za mną z uwagą, a niektóre z nich naturalnie ruszały się po mistrzowsku, na miarę zawodowych dancerów. Skakaliśmy przez kilka godzin z przerwami co 30 minut, gdy wyłączano muzykę i wypraszano wszystkich na zewnątrz. Dziwna praktyka, ale przydatna, jeśli chcesz odsapnąć. Bo nie chcieliśmy przestać, nawet gdy zaczął padać deszcz! Było jeszcze fajniej! Pluskaliśmy się w kroplach wody i wymyślaliśmy coraz to nowe ruchy, adekwatne do aury, jaka nam towarzyszyła.

Nie skłamię, jeśli powiem, że był to jeden z najlepszych tanecznych i podróżniczych wieczorów mojego życia, mierzony dziecięcą radością, zamiast uwagą mężczyzn i otoczką towarzyszącą klubowym podrywom, której nie znoszę. Dzieci są tak autentyczne, że jeśli otworzymy się przy nich na zabawę, poczujemy się jak jedno z nich. 

I właśnie o to chodzi. Warto jest tak żyć, aby nigdy nie zdusić wewnętrznego dziecka, którego energia napędza nas do życia. Nigdy nie należy zapominać, że kiedyś sami byliśmy dziećmi. Wielu z nas tańczyło wtedy tak, jakby nikt nie patrzył, cieszyło się na widok ładnego kwiatka i chciało zostać strażakami, gdy dorosną. Warto sięgnąć pamięcią do tych momentów, bo często tkwi w nich zalążek tego, czego tak naprawdę chcemy od życia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *