Odeszłam od męża półtora roku po ślubie, choć już po trzech miesiącach czułam, że to koniec… Poczułam to też pół roku przed zawarciem związku małżeńskiego, ale nie słuchałam siebie… Nie czułam, że jestem wystarczająco ważna, by się posłuchać…
Na początku była wielka fascynacja. Bardzo szybko zamieszkaliśmy ze sobą i byliśmy nierozłączni. Kiedy emocje opadły okazało się, że mieliśmy inne podejście do życia, związku i inne wizje na przyszłość. Zaczęły się agresywne awantury. Kilka razy odchodziłam, ale jakaś siła ciągnęła mnie do niego z powrotem. Czułam, jakbym była od niego uzależniona. Wmawiałam sobie, że to miłość…
Gdy po swoim trzecim odejściu wróciłam do niego i poczułam, że się zmienił, podjęłam decyzję, że to właśnie z nim ułożę sobie życie i stworzę nową rodzinę dla mojej córki. Wierzyłam, że dotrzemy się, że wystarczy moja praca nad sobą, rozwój duchowy i akceptacja, by uzdrowić nasz związek. Faktycznie – wszystko wydawało się zmierzać w dobrym kierunku.
Po ślubie, na powrót, zaczęło się psuć. Wróciły stare problemy i to ze zdwojoną siłą oraz pojawiły się nowe. Uparcie akceptowałam wszystko i rozładowywałam napięcie jogą, medytacjami i innymi technikami relaksacyjnymi. Mimo pozornej stabilizacji, czułam coraz większą pustkę. Traciłam siły. Wróciły zaburzenia lękowe, zachowania kompulsywne, choroby psychosomatyczne, spowodowane permanentnym stresem. Nie miałam wyjścia – musiałam coś z tym zrobić.
Najpierw ciało i umysł, potem dusza…
Mimo zdrowego odżywiania czułam się coraz gorzej. Zaczęłam mocniejszy detoks i jednocześnie wróciłam na terapię. Medytacje i joga śmiechu nie wystarczały. Zapisywałam się na wszystkie możliwe warsztaty pracy z ciałem, uwalniające programy z dzieciństwa, traumy i krzywdy, zapisane w ciele. Wiedziałam, że to one powodują u mnie zachowania autodestrukcyjne i trudności w budowaniu zdrowych relacji, również ze sobą. W końcu zrozumiałam bowiem, że najbardziej toksyczną relację miałam z samą sobą! Wszystkie inne relacje to lustra! Już wcześniej pracowałam nad tożsamością „współuzależnionej” i myślałam, że to dawno za mną. Jednak moje małżeństwo szybko pokazało, że jeszcze długa droga przede mną…
Równowaga musiała być zachowana!
Nasze kłótnie wzmagały się wprost proporcjonalnie do mojej pracy nad sobą. Tak jakby zakłóciła ona wypracowany system, który funkcjonował w naszej codzienności – system zależności, wspólnych spraw i chwilowych przyjemności, które zagłuszały prawdę (wypady do kina, do centrów handlowych). Mój mąż reagował na te zmiany z coraz większą agresją. Miał coraz większe wymagania, coraz częściej mnie krytykował i zrzucał na mnie winę. Natomiast ja nie potrafiłam już walczyć. Prosiłam o zapisanie się na terapię dla par, ale to się za każdym razem kończyło katastrofą. Zupełnie tak, jakby mąż awanturował się za nas dwoje, by zachować tę niezdrową równowagę.
Związek bez granic
Im bardziej dawałam sobie prawo, by wreszcie być sobą (chociażby ubierać się jak chcę), tym bardziej wzmacniała się moja asertywność (moje granice i szacunek do samej siebie) i powoli wyplątywałam się ze wspólnych spraw, w których czułam, że pod hasłem „wspierającej żony” kryło się zwyczajne wykorzystywanie.
Dawałam mu całą siebie. W zamian za to on miał ze mną być i zajmować się mną. Lęki, które były we mnie sprawiały, że bałam się żyć sama. Do tego sprowadzał się nasz związek trwający 5 lat. Dosłownie – byliśmy ze sobą związani! Potrzebami! Kiedy powoli przestawałam spełniać jego potrzeby, zaczęłam czuć gotowość, by sama spełniać swoje.
Pierwsze kroki ku samodzielności…
Kolejnym etapem było nauczenie się funkcjonowania bez niego. To trudny krok, który wymagał ode mnie zmierzenia się z moimi lękami i tożsamością ofiary. Zaczęłam od małych kroczków: od robienia drobnych rzeczy, które mnie przerażały, np.: zostanie samej z córką na noc, czy pojechanie samej autem do innej miejscowości. Każdy kolejny mały sukcesik dodawał mi sił i wiary w to, że jeśli zostanę sama, to dam sobie radę.
Dzielenie się z innymi!
Wychodziłam częściej z domu, poznawałam nowych ludzi, pogłębiałam przyjaźnie. Zaczęłam też wreszcie opowiadać terapeutom i bliskim przyjaciołom o tym, co naprawdę się dzieje, gdy jestem sam na sam z mężem. To było dla mnie bardzo ważne i pozwoliło mi usłyszeć siebie. Gdy wypowiadałam na głos swoje problemy i je nazywałam, poczułam się lepiej. Drugą ważną rzeczą, była opinia innych, ponieważ sama nie potrafiłam jeszcze trzeźwo ocenić sytuacji. Trzeci krok to przełamanie kolejnego strachu: mój mąż zabronił mi mówić komukolwiek o naszych problemach, a ja bałam się sprzeciwić!
Gotowość!
Wiedziałam już, że jestem krzywdzona i nie mogłam dłużej na to pozwalać. Pewnego dnia zebrałam siły i odważnie poprosiłam, by się wyprowadził. Postawiłam warunek, że może wrócić, gdy zgodzi się na terapię dla par i odda pieniądze mojej córki. Oczywiście odmówił wyprowadzki i rozpętał istna burzę! Zwyczajnie uciekłam czując, że tak naprawdę nie miałam już innego wyjścia.
Wsparcie bliskich i zmiana środowiska
Córka wyjechała do swojego taty, a ja zostałam jeszcze w mieście, by pozałatwiać wszystkie sprawy. Przygarnęła mnie przyjaciółka, więc nie musiałam być całkiem sama. Mimo wszystko, to były chyba najtrudniejsze dwa miesiące w moim życiu. Musiałam być silna, odłożyć lęki na bok, być samodzielna i konsekwentna. Siłę dodawał mi każdy kolejny dzień bez niego. Czułam się lepiej fizycznie, a to dodawało mi motywacji.
Miałam duże wsparcie ze strony przyjaciół, rodziny, terapeutów. Córką zajęli się krewni ze strony ojca. Dużo wyjeżdżałam, by nauczyć się na nowo być sama ze sobą, ale też by co parę dni zmienić środowisko i dystansować się do trwającej przepychanki z mężem. Byłam nawet miesiąc w Anglii, gdzie mieszkałam u przyjaciółki i dorabiałam w barze. Spełniłam też kilka swoich marzeń, jak np. wyjazd na Bali (z warsztatami terapeutycznymi), by kontynuować pracę nad sobą, ale też by po prostu nagrodzić się za odwagę i pokazać sobie, że życie znów może być piękne!
Mimo starań i prawnych możliwości oddałam za bezcen mężowi swoją firmę i zaniechałam procedur windykacyjnych. Nie miałam już siły walczyć… Ważniejsze było moje zdrowie, moje dziecko i naprawa naszego życia. Po trzech miesiącach wyjechałam do córki, do Irlandii.
Działanie, ruch i bycie dla siebie dobrą..
Przez cały ten okres, gdziekolwiek nie byłam, chodziłam na warsztaty i sesje relaksacyjne, masaże… Robiłam co mogłam, by zmniejszyć poziom stresu, spowodowany ciągłym niestabilnym kontaktem z (jeszcze wtedy) mężem. Dużo pisałam w swoim pamiętniku, wychodziłam do ludzi, podejmowałam dorywcze prace, by oderwać się od myślenia. Nie przestałam też pisać i doprowadziłam projekt wydania mojej drugiej powieści do końca! To było coś, co mnie uszczęśliwiało, dodawało mi otuchy, wiary w siebie i pomagało przetrwać ten ciężki czas.
Jak tylko miałam możliwość starałam się podróżować, robić nowe rzeczy, by utrwalać w ciele nową odwagę. Z czasem zaburzenia lękowe uspokoiły się.
W tym wszystkim starałam się być dla siebie dobra. Dużo spałam, biegałam, oddychałam, zdrowo jadłam, sprawiałam sobie małe i duże przyjemności, otaczałam się pozytywnymi osobami. Większość czasu spędzałam jednak sama ze sobą. Wynajęłam sama pokój u obcych ludzi, by zmierzyć się z największym strachem, największa pustką: z samotnością. Bywało bardzo ciężko, ale po drugiej stronie stref komfortu spotkałam prawdziwą siebie! Silną, radosną i pełną życia kobietę, która pragnęła być jedynie szanowana.
Poranne afirmacje
W procesie stawania na nogi opracowałam własną metodę wsparcia: poranny zeszyt afirmacji. Co rano budziłam się i zapisywałam to, co chciałam usłyszeć. Motywowały mnie chociażby słowa takie jak: „Jesteś bezpieczna, życzę ci dziś dużo spokoju!”. Zaprzyjaźnienie się ze samą sobą – to była moja podstawa pokochania się na nowo.
Pierwszy rok życia!
Minął już prawie rok odkąd odeszłam od męża. Nawet przez chwilę nie żałowałam swojej decyzji. Mieszkam w Irlandii, znów zaczęłam prowadzić warsztaty z jogi śmiechu i ruchu spontanicznego. Wkrótce skończę pisać trzecią książkę. Z każdym dniem czuję, że odzyskuję siebie, swoją radość i spokój! Ufam swojej sile i życiu, które jest we mnie. Przynajmniej bardzo się staram to robić. Odbudowuję swoją kobiecość i uczę się budować zdrowe relacje, oparte na szacunku. Przede wszystkim – czuję wreszcie, że żyję! Bez strachu, bez pustki, bez uzależnienia. Nie ma dnia, w którym nie zadaje sobie pytania: „Czy jestem szczęśliwa?”. Mam prawo o to pytać! Mam prawo być szczęśliwa!
Klasyka – narcyzm
Niesamowita historia i bardzo podobna do mojej. Jestem właśnie na etapie decyzji o odejściu chociaż chyba już ją podjęłam w środku dawno.
Żyję za granicą i od ponad 3 lat jestem żoną w toksycznym małżeństwie z maminsynkiem.
Długo akceptowałam obydwoje, bo starszych trzeba szanować, pomagać itd.pomimo fochów, małostkowości teściowej szanowałam ją i milczałam dla dobra relacji. Ale ich więź jest dziwnie silna i doszło do mnie, że ta więź jest mocniejsza niż moja z mężem. A teściowa „cicha małomówna woda” steruje mężem jak chce włączając fochy i płacze. Mąż ma klapki na oczach i ważniejsze dla niego jest jak czuje się jego mamusia niż ja.
Dodatkowo życie za granicą nie jest łatwe, dużo poświęcam dla nas i byłam gotowa znieść wszystko jeżeli my będziemy dla siebie najważniejsi.
Mój Niemiecki jest ok ale dla Niemców to wciąż mało. Jestem inżynierem, mam wymagającą pracę i jeszcze sytuacja w domu dokłada stresów. Pojawiły się lęki, ataki paniki, myślałam, że to praca, ale de facto w domu czułam się tak samo zestresowana. Poszłam na coaching żeby się wzmocnić, popracować nad asertywnością, stawianiem granic. Od tej pory zaczęły się konkretne awantury, agresja męża bo przestałam tańczyć jak mi zagrają – obydwoje.
Jest sinusoida, jak u Pani, dobre momenty przeplatane z poniżaniem, wyzwiskami, krzykami, ciągłym obwinianiem.
Znosiłam wieczne czepialstwo o byle co, ale w momencie kiedy mąż zaczął czepiać się mojej rodziny, która mieszka 1400km od nas, i którą widzi co pare miesięcy przez pare dni, ludzi, którzy zawsze witali go z otwartymi rękoma, pełnym stołem i byli gotowi pomóc, powiedziałam DOŚĆ!
Na szczęście nie mamy dzieci.
Muszę teraz znaleźć nową pracę i wyjść z tego i jakoś sobie poukładać wszystko na nowo. Pani wpis dał mi dużo siły Niesamowita historia i bardzo podobna do mojej. Jestem właśnie na etapie decyzji o odejściu chociaż chyba już ją podjęłam w środku dawno.
Żyję za granicą i od ponad 3 lat jestem żoną w toksycznym małżeństwie z maminsynkiem.
Długo akceptowałam obydwoje, bo starszych trzeba szanować, pomagać itd.pomimo fochów, małostkowości teściowej szanowałam ją i milczałam dla dobra relacji. Ale ich więź jest dziwnie silna i doszło do mnie, że ta więź jest mocniejsza niż moja z mężem. A teściowa „cicha małomówna woda” steruje mężem jak chce włączając fochy i płacze. Mąż ma klapki na oczach i ważniejsze dla niego jest jak czuje się jego mamusia niż ja.
Dodatkowo życie za granicą nie jest łatwe, dużo poświęcam dla nas i byłam gotowa znieść wszystko jeżeli my będziemy dla siebie najważniejsi.
Mój Niemiecki jest ok ale dla Niemców to wciąż mało. Mam wymagającą pracę i jeszcze sytuacja w domu dokłada stresów. Pojawiły się lęki, ataki paniki, myślałam, że to praca, ale de facto w domu czułam się tak samo zestresowana. Poszłam na coaching żeby się wzmocnić, popracować nad asertywnością, stawianiem granic. W pracy pomogło, a w domu zaczęły się konkretne awantury, agresja męża bo przestałam tańczyć jak mi zagrają – obydwoje. Częściej słyszą nie.
Jest sinusoida, jak u Pani, dobre momenty przeplatane z poniżaniem, wyzwiskami, krzykami, ciągłym obwinianiem. Znosiłam wieczne czepialstwo o byle co, ale w momencie kiedy mąż zaczął czepiać się mojej rodziny, która mieszka 1400km od nas, i którą widzi co pare miesięcy przez pare dni, ludzi, którzy zawsze witali go z otwartymi rękoma, pełnym stołem i byli gotowi pomóc, powiedziałam DOŚĆ!
Na szczęście nie mamy dzieci.
Muszę teraz znaleźć nową pracę i wyjść z tego i jakoś sobie poukładać wszystko na nowo. Pani wpis dał mi dużo siły bo ciągle wydaje mi się, że małżeństwo c
to ciężka praca, że wszystko to moja wina, że jestem głupia i że coś źle robię itd. 24/h poczucie winy i strach na zrobienie czegoś swojego po swojemu to moje prawie codzienne życie przy tej osobie tj. osobach…