Joanna Rubin: Czy Solange Olszewska, twórczyni Solaris Bus and Coach, jedna z najbogatszych kobiet w Polsce, jest twardą bizneswoman?
Solange Olszewska: (śmiech) Przede wszystkim nie lubię słowa biznesmen czy bizneswoman. Jestem przedsiębiorcą lub przedsiębiorczynią. Kiedyś Henryk Kulczyk, tata Jana, powiedział, że on nie jest biznesmenem – jest kupcem. Z kolei ja na pewno nie jestem bizneswoman. Przedsiębiorca to piękne polskie słowo, bo oznacza, że ktoś coś bierze w swoje ręce. Zakasze rękawy i tworzy coś z niczego, tworzy wartość dodaną, również tworzy miejsca pracy dla innych.
Okej, to czy jest Pani przedsiębiorczynią, która twardo zarządza interesem?
Kiedyś powiedziałam, że żeby dobrze zarządzać firmą, trzeba przede wszystkim kochać ludzi i kochać to, co się robi. Powiedziałabym, że staram się zarządzać mądrze, a to niekiedy oznacza bardziej lub mniej twarde rządy. Zdecydowanie jednak bliższa jest mi rozmowa niż autorytarne wydawanie poleceń.
Z czego jest Pani dumna?
Z bardzo wielu rzeczy. Najogólniej powiedziałabym, że ze stworzenia wraz z mężem firmy, która zaczynała od zera, a dzisiaj jest jednym z najbardziej liczących się w Europie producentów pojazdów komunikacji publicznej. Są też inne aspekty naszej działalności, które dały mi wiele satysfakcji i radości. Na przykład żłobek dla dzieci naszych pracowników. Moja synowa mówi, że jest najładniejszy w Europie. Jest położony tuż obok naszej fabryki, a jednocześnie schowany w lasku. Jest tam przepięknie i maluszki mają tam prawdziwą opiekę, a nie „przechowalnię”. Bogaty program zajęć zawiera między innymi praktyczne lekcje ekologii. Dzieci hodują własne kurki, dzięki czemu wiedzą, skąd się biorą jajka. Oczywiście mają plac zabaw, na którym nie mogło zabraknąć makiety z ulicą i znakami. Bezpieczeństwo na drodze to także jeden z naszych priorytetów działania. Szkolenia z bezpiecznej jazdy prowadzimy także dla dorosłych kierowców.
Właściwie dlaczego otworzyła Pani żłobek?
Bo uważam, że żłobki są niezwykle potrzebne, szczególnie te przy miejscach pracy. Rodzice mogą w każdej chwili odwiedzić swoje dzieci. To z kolei minimalizuje stres, który wynika z prostego mechanizmu, czyli z tego, że każdy rodzic czuje obawę o swoje potomstwo. Żłobek, który jest na wyciągnięcie ręki, zmniejsza też liczbę przymusowych, nagłych i całodziennych urlopów.
Uważam też, że bardzo złym pomysłem jest namawianie lub zmuszanie kobiet, aby siedziały w domu po urodzeniu dziecka. Tak może być, ale nie musi. Przy obecnym tempie rozwoju świata trudno jest nadgonić kilka lat spędzonych poza środowiskiem pracy. Sama jestem pracodawcą i widzę, jak wszystko szybko się zmienia i jakim wyzwaniem jest powrót do pracy po kilku miesiącach absencji. Z pewnością kobietom trudnej jest wbić się w odpowiedni rytm po dłużej nieobecności.
Kolejną kwestią jest to, że dzieci powinny uczyć się socjalizacji. Jest wskazane, aby miały kontakty z innymi maluchami. Kiedyś było inaczej, bo rodziny były wielodzietne i rodzeństwo bawiło się wspólnie. Teraz dominujący model to raczej rodzice plus maksymalnie dwoje dzieci.
Częściej nawet jedno.
Właśnie, i proszę sobie wyobrazić taką sytuację, w której to dziecko z mamą cały dzień siedzi i…
i…?
Sama to przeżywałam. Człowiek po pewnym czasie ma dosyć tej powtarzalności każdego dnia, tej kaszki i pieluch. Mąż wraca wieczorem z pracy i ma swoje sukcesy, swoje sprawy, zainteresowania, a my co? My możemy powiedzieć, co dziecko dzisiaj zjadło na obiad i ile razy zmieniałyśmy pieluchę. To może rodzić frustrację, która często odbija się na dziecku, bo takie mamy często mają wszystkiego po dziurki w nosie i marzą, aby choć przez chwilę zająć się sobą. A najprostszym sposobem na to jest włączeniu dziecku bajki na komputerze.
Trudno było Pani wrócić do pracy?
Mój powrót do pracy nie był utrudniony, ale to były zupełnie inne czasy. Życie toczyło się znacznie wolniej, bez internetu, bez telefonów komórkowych. Teraz wszystko dzieje się znacznie szybciej.
Planuje Pani otworzyć też przedszkole?
Nie wykluczam tego w przyszłości, chociaż priorytet ma na razie utworzenie podobnego żłobka przy naszych fabrykach w Środzie Wielkopolskiej. Wszystko zależy jednak od możliwości finansowych przedsiębiorstwa. Oczywiście byłoby wspaniale, gdyby w przyszłości można było poszerzyć naszą działalność w tym zakresie o przedszkole i szkołę. Zresztą w pewnym zakresie prowadzimy już edukację na poziomie szkolnictwa zawodowego. Od 2006 roku prowadzimy klasy patronackie w szkołach zawodowych w Murowanej Goślinie i w Środzie Wielkopolskiej. Młodzież uczy się tam w systemie dualnym, czyli teorię poznają w szkole, a w Solarisie szlifują praktykę. Większość absolwentów tego programu znajduje u nas zatrudnienie.
System dualny się sprawdza?
Nawet bardzo. Uczniowie mogą chłonąć praktyczną wiedzę i umiejętności bezpośrednio od bardziej doświadczonych kolegów, a nie tylko na zajęciach teoretycznych w klasie. Nasza firma kilka lat temu także odczuła, że na rynku jest coraz mniej wykwalifikowanych pracowników, którzy mają fach w ręku. Dlatego nawiązaliśmy współpracę ze szkołami zawodowymi i starostwem. Można powiedzieć, że wspólnie kształcimy naszych przyszłych pracowników.
Co ze studiami w takim razie?
Wspólnie z Politechniką Poznańską i kilkoma innymi firmami z Wielkopolski stworzyliśmy program studiów dualnych. Chodzi o to, aby przyszli inżynierowie mogli teorię z wykładów przekładać na praktykę w naszych fabrykach. W ramach programu studiów dziennych łączą zajęcia praktyczne w naszej fabryce z zajęciami na uczelni. Dzięki temu, kiedy skończą studia, będą jednocześnie mieli doświadczenie zawodowe.
Skąd w ogóle taki kierunek rozwoju biznesowego? Skąd Pani wiedziała, że te działania są ważne?
To proste, jesteśmy firmą rodzinną. Doskonale znamy potrzeby naszych pracowników, naszych ludzi. W koncernach jednostka nie jest tak ważna, ale istotne może być hasło CSR – społecznej odpowiedzialności biznesu. To tylko narzędzie, które buduje wizerunek marki. Ja natomiast tak działam, bo uważam to za mój obowiązek, a nie tylko marketingową modę.
Czy etyka jest podstawą dobrego biznesu?
Oczywiście, przy czym to nie jest jedyny wyznacznik sukcesu. Będąc przedsiębiorcą (i są to również słowa Henryka Kulczyka), trzeba wstawać nieco wcześniej niż inni i nieco później niż wszyscy kłaść się spać. Poza tym ciągle musimy się uczyć. Niestety czasami mimo takiego zaangażowania ludzie przedsiębiorczy i tak są karani, na przykład negatywnymi opiniami na swój temat.
Wiele lat temu poproszono mnie, abym przyszła na spotkanie MBA w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Myślałam, że chodzi o wykład dla studentów, ale już na miejscu okazało się, że wśród słuchaczy są w większości rektorzy i profesorowie różnych wyższych szkół. Z kolei ja zajęłam miejsce na podium dyskusyjnym. Byłam w tym gronie jedynym praktykiem biznesu, a to budziło we mnie stres, bo swoją opinią dzielili się ze słuchaczami ludzie bardzo mądrzy, którzy mieli za sobą wiele lat pracy naukowej i wiele ciekawych wniosków z badań. I tam też padło pytanie o czynnik udanego biznesu.
I co Pani odpowiedziała?
Powiedziałam intuicyjnie, że ludzi trzeba kochać, ale jednocześnie wskazać granice, których nie wolno przekroczyć. Zebrałam za to duże brawa.
Bywa Pani niepokorna?
Zdecydowanie. Pod tym względem wyróżniałam się już w szkole. Z kolei z nauką było różnie. Przez całą szkołę średnią zamiast na spokojnie napisać wypracowanie w domu, przychodziłam trzy kwadranse wcześniej i kombinowałam.
Jak?
Miałam dwie koleżanki, które były bardzo porządnymi uczennicami, i one dawały mi swoje wypracowania, a ja z nich tworzyłam własne. Nie lubiłam, wręcz nie znosiłam szkoły ani nauczycieli. A później wyszło tak, że sama zostałam na chwilę nauczycielem akademickim.
(śmiech) Karma wraca. Skąd ten bunt?
Po prostu, był bunt i chodziłam własnymi ścieżkami. Moja mama była bardzo często wzywana do szkoły. Byłam trochę takim klaunem klasowym i ze wszystkiego robiłam sobie żarty. Denerwowałam nauczycieli, którzy twierdzili, że jestem prowodyrką wielu zdarzeń, które zakłócają w klasie spokój. Myślę też, że nie byłam znowu taka najgorsza. Niektóre z moich koleżanek potrafiły palić papierosy pod ławką.
Żyje Pani zgodnie z intuicją?
Jeśli ma się za męża inżyniera, to życie zgodnie z intuicją nie jest takie proste. Inżynier uważa, że intuicja nie jest naukowo udowodniona. Pojawiają się wtedy takie dziwne rozmowy, w których mówię na przykład, że w firmie jest ktoś, kto oszukuje, i ja to czuję. Słyszę w odpowiedzi: „Okej, w takim razie to udowodnij”. Ale przecież nie złapałam nikogo za rękę, bo takie osoby dobrze się maskują. I proszę sobie wyobrazić, że mijają lata, aż tu jednego dnia na światło dzienne wychodzą oszustwa tej osoby.
Nie wiem jak to jest, ale czasami powinno się zaufać intuicji, odczuciom. Nie zawsze wszystko wymaga podstaw naukowych. Czujemy coś innymi zmysłami. Wierzę, że jest siła wyższa.
To może inaczej: działa Pani w zgodzie ze sobą?
Jeszcze do niedawna byłam bardzo daleko od tej zasady. Do szkoły musiałam chodzić, po prostu. Chciałam być weterynarzem, ale usłyszałam, że powinnam sobie odpuścić ten kierunek, bo jestem za mała, za drobna, i z krowami sobie nie poradzę. Takie było podejście w tamtych czasach. Później wymyśliłam sobie medycynę ogólną, ale się na nią nie dostałam. Poszłam na stomatologię – mimo że się w ogóle nią nie interesowałam.
Co Panią do niej przekonało?
Na jedno miejsce było pięciu kandydatów, a nie dziesięciu – jak w przypadku innych kierunków.
Na czwartym roku zaczęła się chirurgia szczękowa i ona właśnie mnie zafascynowała. Egzaminy praktyczne zdałam na piątkę. Z kolei za teorię profesor postawił mi trzy plus. I to mnie uraziło. Zadał mi idiotyczne pytanie, które pamiętam do dziś: „Chory, nieprzytomny, z urazem mózgu – od czego pani zaczyna?”. Odpowiedziałam, że od urazu mózgu. A on na to, że powinnam zacząć od szczęki. Nie wiedział, na czym mnie przyłapać, i tyle. Wróciłam do domu, przeleżałam dwa dni w łóżku, rycząc do poduszki. Nigdy więcej nie wróciłam na chirurgię. Wiedziałam, że ten profesor mnie tam nie chce.
Dlaczego Pani nie powalczyła?
Po pierwsze dlatego, że nie byłam chyba taka waleczna i się poddałam. Po drugie, wiedziałam, że ten profesor i tak mnie nie przyjmie. Są takie osoby, które nie chcą mieć w swoim otoczeniu tych, którzy swoimi umiejętnościami w przyszłości mogą im zaszkodzić. To była taka sytuacja.
Zadziora z Pani.
Tak, chociaż człowiek zmienia się przez lata.
Które cechy charakteru najbardziej Panią wspierają?
Jestem wańka-wstańka. Potrafię się załamać, ale mija czas i się podnoszę. I idę dalej. Jestem wytrwała.
Z perspektywy czasu, zmieniłaby Pani coś w sobie?
Chyba tylko to, że więcej bym się uczyła, poznawała, doświadczała.
To również dotyczy pola biznesowego?
Tak, bardzo dużo rzeczy odkładałam na później.
Na przykład?
To takie sytuacje, w których w pierwszej kolejności to pracowników wysyła się na szkolenia. Sama już z warsztatów nie korzystałam. Odkładałam własny rozwój na wieczne później. A później miałam poczucie, że mi wielu umiejętności brakuje, choćby z finansów.
Z kolei moją mocną stroną jest kreatywność i otwartość na ludzi. Z jednej strony wiem, że jestem „Zosia samosia”, ale też nie mam problemu z tym, aby poprosić kogoś o wsparcie. Na pewno takim kluczowym momentem dla mnie był okres po studiach. Właściwie jako człowiek dopiero wtedy zaczęłam się rozwijać.
Miało to związek z poczuciem własnej wartości?
Wszystkie kobiety mają problem z samooceną.
Czy właśnie dlatego wspierała Pani kobiety podczas pobytu w Niemczech (na początku drogi zawodowej)?
Tu chodziło w ogóle o wspieranie ludzi, którzy mają barierę językową i nie wszystkie sprawy mogą szybko i samodzielnie załatwić. Jak tylko nauczyłam się języka niemieckiego, to chodziłam do urzędów i pomagałam Polakom zdobyć pozwolenie na pracę. Feministką stałam się dopiero później, ale zawsze byłam społecznikiem zaangażowanym w różne organizacje.
Co Panią kręci w feminizmie?
Mam takie poczucie, że mnie samej było trudniej – właśnie przez to, że jestem kobietą. Nie uważam, że my jesteśmy lepsze niż mężczyźni, ale z całą pewnością nie jesteśmy gorsze. W dojrzałym wieku sięgnęłam po biografie wspaniałych, odważnych ludzi. W historycznym aspekcie widziałam, że kobietom zawsze było trudniej. To niesprawiedliwe. Co więcej, uważam, że kobiety dużo wnoszą do przeróżnych działań. Nie muszą w tym kopiować mężczyzn, powinny pozostać sobą.
Czego kobiety mogą się od Pani nauczyć?
Tego, żeby zawsze pozostawać kobietą i nie starać się zachowywać po męsku. Nie wstydzić się kobiecych zachowań i cech charakteru.
Jednocześnie w firmie nie wolno płakać, tu trzeba pracować. Powodem do płaczu może być na przykład choroba lub śmierć bliskiej osoby, ale na pewno nie obowiązki zawodowe.
Pani nie płacze?
Miałam trudną sytuację, gdy musiałam powiedzieć zarządowi, że mój mąż jest bardzo chory. I kiedy zobaczyłam u tych ludzi łzy w oczach, krzyknęłam: „Proszę mi tu nie płakać!”. Mnie samej było ciężko, ale jest jak jest i musimy sobie z tą sytuacją poradzić.
Mnie się wydaje, że człowiek jest człowiekiem w każdej sytuacji. Z różnymi emocjami się zderza i różnie na nie reaguje.
Proszę pamiętać o tym, o czym mówią artyści, czyli „the show must go on”. W firmie mamy do czynienia z odpowiedzialnością za tysiące osób, za ich rodziny. Tu liczy się profesjonalizm, a nie użalanie się nad sobą.
Uwielbiam czytać biografie. Szczególnie te, w których jest mowa o historiach rodzin niemieckich. O twórcach wspaniałych, mocnych, dużych marek, np. o rodzinie Quandt, która współtworzyła sukces BMW. To bardzo ciekawe, pouczające lekcje, ale i opis wielu ciężkich kompromisów.
Co jest w takim razie najważniejsze w postawie wobec firmy, pracowników, klientów?
Na pewno to, że trzeba kochać ludzi, być ciekawym świata i otwartym na to, co nas otacza. Trudno być dobrym przedsiębiorcą, będąc zadufanym w sobie i aroganckim. Warto też zwrócić uwagę na to, że raczej nikt przed nami rozwijać czerwonego dywanu nie będzie. Wszystko musimy sobie wypracować. Z klientami, z pracownikami wiąże się jeszcze aspekt autentyczności, bo nie można ich oszukiwać. Nie można też źle mówić o konkurencji, a po prostu dobrze o sobie.
Ważna jest idea?
Ważna, ale firma oczywiście musi też przynosić zyski. Chociaż trochę.
Wszystko to, co Pani mówi, jest logiczne. Dlaczego więc tyle firm zapada się w nicość?
Bo nie wolno oczekiwać sukcesu natychmiast, a nawet jeśli on przyszedł szybko, to istotna jest wytrwałość w jego utrzymaniu. A to już jest wyzwanie.
Widzę na rynku pewną powtarzalność. Firma przez pierwsze trzy lata rozwija się dobrze i wszystkie wskaźniki idą w górę. Później te parametry się wyrównują, po czym przychodzi spadek i dołek. Tak też było u nas. Dlatego jestem pewna, że nie warto zachłysnąć się sukcesem, bo może przyjść bardzo przykre przebudzenie. Są tacy, którzy interes otrzymali w spadku od rodziców i traktują go jako coś, co ma dawać ekskluzywne samochody oraz eleganckie wakacje. Własnej firmy trzeba pilnować. Nie istnieje coś takiego jak samograj. Do każdego momentu życia firmy należy podchodzić z uwagą. Co więcej, przedsiębiorstwo się zawali, jeśli je pozostawimy i będziemy szaleć, tylko odcinając kupony. My również mieliśmy takie doświadczenia, że pewne rynki rozwijały się nam bardzo dobrze, ale chwilowy brak uwagi zmienił wyniki. Dostaliśmy nauczkę.
Co Panią inspiruje do zmian?
Henryk Kulczyk, który był całe życie bardzo aktywny zawodowo, mawiał: „Mam siedzieć na ławeczce i czekać, aż umrę? Trzeba się ciekawić światem”. I mnie jest blisko do takiej filozofii życia. Wielką przyjemność sprawia mi obserwowanie wszystkiego, co nas otacza, i wyciąganie wniosków. To frajda i inspiracja do zmian.
Jest Pani wdzięczna za swoje życie?
Każdy etap życia ma swoje prawa. Kiedy człowiek jest młody, to nie do końca docenia to, co ma. Bardziej nastawiony jest na to, co chciałby osiągnąć. Czas mija i jeśli go zostało nam mniej niż więcej, to postawa się zmienia. Potrafimy się wtedy cieszyć, że jest dzień, mamy ładną pogodę. I ja dziś tak mam.
Wbrew wszystkim stworzyłam minisklepik z ekologicznymi produktami. Całych dwanaście metrów kwadratowych. Sprzedaję tam produkty z mojego gospodarstwa ekologicznego, które nazwałam Zagroda Szczęśliwych Zwierząt. Mam następnego kota, który dojechał ze schroniska. Szczególnie lubię się opiekować istotami, które same nie mogę się obronić, są słabsze. Nigdy nie niszczę roślin – zawsze wszystkie przesadzam i dbam o nie do ostatniego momentu.
Dlatego założyła Pani Fundację Zielony Jamnik?
Tak, ma ona nieść pomoc wszystkim żywym istotom. To malutka fundacja, która nie jest jeszcze nawet instytucją pożytku publicznego. Środki finansowe na jej funkcjonowanie pochodzą z datków prywatnych osób. Wspieramy między innymi szkołę specjalną, czy to sprzętem komputerowym, czy materiałami, z których dzieci tworzą swoje małe dzieła sztuki, a później sprzedają je na kiermaszu. Dzięki zgromadzonym w ten sposób funduszom jadą na wycieczkę. Ale i nam służy ta sztuka, którą można zobaczyć w wielu miejscach naszej firmy.
Autobusy, żłobki, szczęśliwe zwierzęta, a do tego liderka, przedsiębiorczyni, feministka. Jak to wszystko ze sobą połączyć?
Jestem w takim okresie życia, że przychodzę do firmy, już nie do pracy. Moim celem jest to, aby miejsce, które stworzyłam, jego filozofia działania przyczyniała się do budowy lepszego świata. To oczywiście może brzmieć górnolotnie, ale ja to bardzo mocno czuję i tego właśnie pragnę.
To podsumujmy: w jaki sposób Solange Olszewska dorzuca swoją cegiełkę do budowy lepszego świata?
Propagowaniem zdrowego trybu życia. Począwszy od produkcji bezemisyjnych pojazdów po promocję zdrowej żywności. Prowadzę też własne ekologiczne gospodarstwo rolne. Bardzo mnie cieszy, że ludzie już nie idą za głosem, który płynie z mass mediów, ale raczej szukają swoich własnych dróg. Zaczyna się taki oddolny ruch, u którego podstaw leży brak zgody na dalsze oszustwa koncernów spożywczych czy farmaceutycznych. Mam w planach przekonanie wszystkich w firmie, że mój sklepik i gospodarstwo są tu potrzebne. To część mojej misji i wizji.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Joanna Rubin / Ilustracje: Ewa “Ewasome” Górecka
Wywiad pochodzi z książki Twarze polskiego biznesu. Rozmowy na kawie, w której Joanna Rubin rozmawia z czołowymi postaciami i liderami polskiego biznesu, m.in. prof. Andrzejem Blikle, dr Ireną Eris, Piotrem Voelkel i Rafałem Brzoską. Książka wydana przez www.mtbiznes.pl.