Po roku prowadzenia skutera w Sajgonie moje mięśnie nóg nie prężyły się już tak dumnie, bo chodzić ani nie było jak, ani kiedy. Moje ciało dosłownie domagało się uwagi, którą chciało na siebie skupić poprzez uprawianie sportu, a najlepiej – nauczenie się nowej aktywności fizycznej. Dlatego wymyśliłam wyjazd do Indii na miesięczny kurs jogi, podczas którego nie tylko wróciłabym do formy, lecz także zdobyłabym certyfikat trenera. Okazja znakomita, ponieważ w bombajskim instytucie poleconym mi przez kolegę kurs był (nie przesadzam) chyba siedmiokrotnie tańszy niż w tajskim Chiang Mai.
My, ludzie Zachodu, lubimy planować. Lubimy wiedzieć, co będziemy robić dziś wieczorem i co wydarzy się w naszym życiu za miesiąc, dwa miesiące lub rok.
W Azji żyje się trochę inaczej – po prostu poddaje się chwili, a wtedy wszystkie zdarzenia synchronizują się w naturalny sposób.
Tak było i tym razem. Planowałam jogę w Indiach, ale kilka godzin spędzonych na wypełnianiu aplikacji o wizę plus problemy podczas dokonywania opłaty skutecznie zniechęciły mnie do wyjazdu. Stwierdziłam – jak zwykle w takich wypadkach – że skoro coś nie idzie jak po maśle, to mogę podejść do tego na dwa różne sposoby. Jeden: zapytać siebie, jak bardzo chcę praktykować jogę w Indiach (bo jeśli bardzo chcę, zwykle działam do skutku). Dwa: powiedzieć sobie, że wprawdzie nie idzie jak po maśle i to, co mnie czeka, niekoniecznie okaże się lepsze, ale może będzie czymś, co jest mi przeznaczone lub bardziej potrzebne w danym momencie.
Wybrałam tę drugą wersję. Stwierdziłam, że skoro w międzyczasie wnioskowałam o dwumiesięczną wizę do Tajlandii, po prostu się tam udam.
Ale co miałabym tam robić, aby wrócić do formy?
Wtedy przypomniałam sobie marzenie z nastoletnich lat. Był taki okres, gdy lubiłam oglądać filmy o sztukach walki; zawsze chciałam kopać jak Bruce Lee czy Jean Claude van Damme.
Kickboxing! – strzeliło we mnie. Gdzie indziej niż w Tajlandii?
Do Bangkoku dostałam się nocnym pociągiem ze stolicy Laosu – Vientiane. Już w taksówce wiozącej mnie na dworzec wiedziałam, że wszystko będzie dobrze – oprócz kierowcy w środku siedział przemiły Szkot, który pracował w Cambridge przy naukowych eksperymentach. Okazało się, że facet objechał na rowerze całe zachodnie wybrzeże Afryki. Od razu nawiązaliśmy porozumienie. Dołączył do nas jeszcze jeden ciekawy człowiek – pół-Australijczyk, a ze strony matki pochodzący z Papui Nowej Gwinei. Akurat był w separacji ze swoją wieloletnią partnerką, więc postanowił spakować się i wyruszyć w podróż życia.
Kiedy poznajesz ludzi podczas podróży, nie ma czasu na dystans. Otwierasz serce i w nagrodę dostajesz zaufanie i najintymniejsze ludzkie historie – często bolesne, ale zawsze opowiadane z nadzieją w oczach. Tak też było tym razem. Wiedzieliśmy, że dla nas wszystkich zaczyna się nowy rozdział w życiu, choćby miał on potrwać tylko tę jedną noc.
Wysiadłam w Bangkoku po szóstej rano i udałam się prosto do Ratchadapisek – dzielnicę, w której mieszka mój tajski przyjaciel. Zazwyczaj zatrzymuję się u niego, kiedy jestem w stolicy Tajlandii.
Tego samego ranka zamówiłam karnet na lekcje Muay Thai (czyli tajskiego kickboxingu) na rajskiej wyspie Koh Tao, którą obrałam jako bazę. Zrobiłam to bez większego namysłu, w wyniku rekomendacji znajomego.
Zdajemy się mieć dwa rodzaje marzeń. Jeden rodzaj to marzenia, które naprawdę chcemy spełnić, a poziom naszego chcenia określa nasza wola do ich realizacji. Drugi to fantazje, które wprawiają nas w dobre samopoczucie, ale wydają się nam albo nie do końca potrzebne, albo tak wielkie, że przeraża nas samo podjęcie próby ich realizacji.
Czasem jednak fantazje się spełniają. Tak jak moja o kickboxingu, który sprawił, że zamiast jednego miesiąca na Koh Tao – spędziłam tam cztery miesiące. Fantazja sama się urzeczywistniła, ponieważ byłam na nią gotowa.
Warto czasami posłuchać serca i dostrzec znaki wysyłane przez wszechświat w postaci problemów, które w rzeczywistości są tylko cennymi informacjami na temat tego, jak postępować, aby odnaleźć szczęście.