Paweł Fortuna. Z porażką w roli głównej

Paweł Fortuna – psycholog biznesu, wykładowca na Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie i w Instytucie Psychologii KUL, ekspert Harvard Business Review, autor dziewięciu książek, w tym “Pozytywnej psychologii porażki” (Nagroda Teofrasta za najlepszą popularnonaukową książkę psychologiczną 2012 roku), członek ZAiKS, kompozytor i autor tekstów.

Postanowiłeś napisać książkę o porażce – Pozytywna psychologia porażki, podczas gdy większość ludzi skupia się na sukcesie. Skąd taki wybór?  

Jeżeli masz w sobie żyłkę badacza, to interesują cię lądy nieodkryte albo słabo poznane. Takim właśnie terytorium jest przestrzeń ludzkich błędów oraz strategii przekształcania trudnych doświadczeń we wzmacniające siły witalne. Poza tym mam w sobie przekorę i gdy większość zajmuje się na przykład sukcesem, ja chętnie poddaję obróbce mentalnej porażkę. No i najważniejsze, niepowodzenia są traktowanie niemal jak temat tabu, choć powoli się to zmienia – mam nadzieję, że także dzięki mojej książce. Kiedy czytałem biografie – a miałem taki czas w życiu, że wręcz je pochłaniałem – zauważyłem, że są one pouczającymi historiami właśnie dzięki momentom trudnym. Uświadomiłem sobie, że o naszej wielkości nie decyduje to, czy upadamy, lecz to jak powstajemy i się odradzamy. Nie ma wątpliwości, że przegrał tylko ten, kto się poddał. Mistrzostwo jest szlifowane w momentach wymagających od nas specjalnego wysiłku.

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({});

Poza tym sukces nie koreluje ze szczęściem?

No właśnie. Można wskazać przypadki, w których osoby sukcesu są jednocześnie osobami szczęśliwymi, ale w zdecydowanie większej liczbie znanych mi przykładów tak nie jest. Dążenie do sukcesu, a nawet więcej – obsesja sukcesu, spala ludzi. Czyni ich niewolnikami dążenia do zajmowania najwyższego miejsca na podium w każdej dziedzinie życia. Koszty są ogromne. W literaturze opisano wiele przykładów tak zwanego toksycznego sukcesu. Niby fasadowo wszystko jest w porządku, ale pod wyszminkowaną maską kryją się poważne dramaty, zaburzenia nastroju lub samotność. Szczęście można osiągnąć niezależnie od sukcesu. Ba, sama droga dążenia do różnego typu osiągnięć może i powinna być przyczynkiem do poczucia dobrostanu psychicznego. Sposób, w jaki kroczymy drogą, może dawać ogromną satysfakcję – niezależnie od tego, jak często się potykamy i jak daleko nam jeszcze do ostatecznego rezultatu. Wiele osób zachowuje się tak jak podróżny, który wsiada do pociągu na przykład z Warszawy do Krakowa i przez cały czas w napięciu czeka, kiedy będzie ten Kraków. Traci całą drogę, ludzi, których podsunął mu los, niepowtarzalne widoki za oknem i chwilę, którą można spożytkować na wiele sposobów.

Opanowała nas ideologia sukcesu?

Tak. Analizując medialne komunikaty, można nawet powiedzieć, że jesteśmy atakowani rozmaitymi sygnałami gloryfikującymi sukces, dzielącymi ludzi na tych, którym się udało i życiowych nieudaczników. Zastanowiło mnie to. Należę do ludzi, którzy nie lubią, gdy im się coś narzuca. A tu proszę. Wbija mi się do głowy wzorzec człowieka idealnego, którym powinienem się stać. Proszę się tylko zastanowić, ile koncernów, ile branż padłoby, gdyby jutro rano wszystkie kobiety stwierdziły, że akceptują swoje ciała i nie chcą w sobie niczego zmieniać. Kłopoty miałyby branża kosmetyczna, medyczna, odzieżowa, przestrzeń fitness, odżywek, a nawet show business. Fundamentalnym pojęciem w psychologii zachowań konsumenckich jest określenie potrzeb klientów. To one są motorem napędowym ich działań, w tym wydawania pieniędzy. A potrzeba jest napięciem wynikającym z doświadczenia braku. Wystarczy porównać nas z jakimś wzorcem i już wpadamy w komercyjny kołowrót, który skazuje nas na pracę w pocie czoła, by sprostać wymaganiom podrzuconego nam „ja idealnego”. Słyszałem o fitness clubie, w którym panie ćwiczą na bieżni, a przed sobą mają ekran ze szkieletami, które niby prezentują różne kreacje na wybiegu, a nie wprost wywołują efekt kontrastu. W takim porównaniu osoba ćwicząca wypada gorzej i… ma kolejną dawkę motywacji do katowania swojego ciała ćwiczeniami.

Czy ikoną świata sukcesu jest właśnie scharakteryzowany przez Ciebie „współczesny nadczłowiek”?

Dokładnie tak jest. We wszystkich kulturach na przestrzeni dziejów ludzie wierzyli w jakichś herosów, którzy odznaczali się nadludzkimi właściwościami. Mamy Supermana, Batmana, a nawet Supernianię. W dzisiejszych czasach nie wystarczy być normalnie rozwiniętym. Dlatego dzieciom odbiera się najlepsze lata życia, zawozi się je na zajęcia dodatkowe, każe uczyć języków, grać na instrumentach. Dzieci się ciągle testuje i ustawia w rankingach. Są zestresowane brakiem adekwatnych osiągnięć, przeżywają poczucie winy w sytuacji przegranej. Ale nie pozwala się im przeżywać nawet trudnych emocji. Ma być cały czas dobrze, bo współczesny nadczłowiek to przede wszystkim osoba radosna i uśmiechnięta. Większość rodziców jest zamknięta na negatywną informację zwrotną na temat swoich dzieci. Trudności chowa gdzieś pod dywan, udając, że nic się nie stało. Nadciąga pokolenie osób maksymalnie niedojrzałych, o nieadekwatnie wysokiej samoocenie i nie potrafiących poradzić sobie nawet z drobnymi frustracjami. 

Jakie cechy ma taki „współczesny nadczłowiek”?

Po pierwsze, jest to osoba absolutnie zadowolona z siebie i z efektów swoich działań. Jest to zgodne z tzw. kulturą afirmacji, której przejawem jest przymus pozytywnego myślenia. Współczesny nadczłowiek musi być kolekcjonerem sukcesów: cudowne życie towarzyskie, rodzinne, wspaniałe wakacje i godna podziwu rola zawodowa. Musi być skuteczny, a więc mieć w małym palcu wszelkie techniki wywierania wpływu. Taka osoba przez asertywność rozumie mocne rozpychanie się łokciami, a przez negocjacje – technikę manipulacji i stawiania na swoim. Dalej. Współczesny nadczłowiek musi być młody, wielozadaniowy i radzić sobie z każdą przeciwnością losu. Taki model człowieka jest oczywiście wirtualny. W praktyce jego osiągnięcie oznacza manipulację. Jestem młody, ale mam na koncie serię operacji plastycznych, odnoszę wiele sukcesów, ale część z nich sobie po prostu przypisałem lub skrzętnie ukrywam niepowodzenia, jestem zadowolony, ale pokątnie zażywam środki optymizujące. Działam jak sportowiec, którego do tej pory nie przyłapano na dopingu.

Wróćmy do porażki. To pojęcie ma negatywne konotacje. Zastanawiam się, co by było w przypadku, gdyby przy definicji porażki pojawiło się określenie jej na przykład jako doświadczenia, które pomaga w osiągnięciu celu.

Właśnie takie podejście do porażki promuję i uzasadniam. W życiorysie ideału współczesnego nadczłowieka słowo “porażka” się nie mieści. O ranach i bliznach pod torsem okrytym medalami się nie mówi. Niepowodzenia są wstydliwe, ponieważ stawia się znak równości między słowami „ja” i „porażka”. Trudno rozmawia się o błędach, ponieważ automatycznie są uruchamiane mechanizmy obronne. Dlatego właśnie sukces ma wielu ojców, a porażka jest sierotą. Zapraszam do następującego eksperymentu myślowego. Wyobraźmy sobie sinusoidę naszego życia. Zaznaczmy punkt „A” w miejscu, gdy wiedzie nam się najlepiej (na górce), a punkt „B” w miejscu największych trudności (w dolince). I zadajmy sobie teraz dwa pytania: W którym punkcie zaczyna się porażka? W którym punkcie zaczyna się sukces? Łatwo zrozumiemy, dlaczego niepowodzenia należy traktować jako punkt zwrotny, szansę na zmianę, odwrócenie złej passy i przejęcie sterów naszego życia. Nie jest to możliwe w przypadku osób, które unikają refleksji dotyczącej własnych niepowodzeń. Żyją w iluzji bezbłędności i niestety same skazują się na powtórne popełnianie tych samych błędów. Od tego typu mentalnej heroiny można się oczywiście uzależnić i dojść do nie lada wprawy w wyrzucaniu z umysłu przykrych myśli na temat własnej niedoskonałości. Winni będą zawsze jacyś oni, nieprzychylny splot okoliczności, czyjeś zaniedbania, niekorzystne prawo i tysiąc innych drobiazgów. Mądrość życiowa wynika z przepracowania własnych błędów. Innej drogi nie ma. Tylko wtedy rodzi się dystans do siebie i szacunek do każdego człowieka, jako istoty omylnej, ale zdolnej do poprawy. Proces ten jest bolesny, ale z czasem przykrych doświadczeń powinno być coraz mniej. 

Czyli nie należy traktować porażki jako zła, do którego się nie przyznajemy, tylko obejrzeć ją sobie z bliska – po to, żeby skorzystać?

Tak. Z każdej cytryny da się zrobić lemoniadę. Ale najpierw trzeba ją wycisnąć i wyrzucić wszystkie pestki (czyli potencjalne kolejne porażki). Warto dodać trochę wody, ponieważ porażka smakuje bardzo źle. I tak ma być. Porażki muszą być cierpkie i awersyjne. Te trudności są jednak dobre, tak jak korzystny jest ból zęba. Proszę się zastanowić. Choroby onkologiczne są trudne do wykrycia, ponieważ pierwszym objawem nie jest ból. Gdyby tak było, odsetek wyleczeń byłby o wiele wyższy. Dlatego właśnie szanujmy te przykre sygnały. Traktujmy je jak znaki drogowe, które o czymś nas informują. Na poziomie niedojrzałym, gdy czujemy ból szukamy środków go uśmierzających. Można tak w nieskończoność. Lepiej jest zastanowić się nad przyczyną dolegliwości i solidnie się nią zająć. Wiem, że na początku jest to trudne. Do tego stopnia, że wiele osób wypiera błędy tak, jak alkoholik zaprzecza, że jest alkoholikiem. Kiedyś przydarzyła mi się taka oto ciekawa sytuacja: wsiadłem do taksówki w Warszawie, poprosiłem o kurs na ulicę Mozarta, kierowca wpisywał nazwę ulicy do nawigacji, tyle że “Mozarta” pisał przez “c”. Powiedziałem: “Przez ‘z’ lepiej wejdzie”. Kiedy się udało, kierowca klepnął z całej siły urządzenie i powiedział “Ach, ta nawigacja!”. Oto typowy przykład unikania odpowiedzialności za błąd. Działając w ten sposób, upodabniamy się do konstruktorów i nawigatorów RMS Titanic, statku, na którym czwarty komin był atrapą, by tej pływającej trumnie tylko dodać blichtru i potęgi. Każda „bezbłędna” w swoim mniemaniu osoba i instytucja jest właśnie takim transatlantykiem. Wszystko do czasu, do zderzenia z lodową górą nieprzewidywanych trudności. A prawdziwe problemy pojawiają się w naszym życiu z „środy na czwartek” i wcześniej ich nie wymyślimy. 

Na przykład szefowie są bezbłędni. Powiedziałeś kiedyś takie piękne słowa, że człowiek przychodzi do firmy ze względu na markę, a odchodzi ze względu na szefa.

Mogę też powiedzieć inaczej, bardziej pozytywnie. Człowiek przychodzi do firmy ze względu na markę, a zostaje ze względu na szefa. Nie znam zbyt wielu zwierzchników, którzy rozumieją to, że ich praca to nic innego jak szczególne „biuro obsługi podwładnego”. Marka firmy daje pracownikowi obietnicę jakości i wartości, kultury, szacunku, natomiast szef jest osobą, która albo tę obietnicę potwierdza i spełnia, albo nie. Kluczową kwestią jest szacunek. Nie chodzi o płomienne przemowy, nagrody i wyróżnienia w świetle reflektorów, lecz o codzienne docenianie wysiłków, zwyczajne „proszę” i „przepraszam”. Pracownicy nie są ćwierćinteligentami, którzy nie potrafią rozszyfrować  manipulacji szefa lub jego pokrętnych planów. Wszystko jest czytelne. Trzeba powiedzieć, że brakuje tego zwyczajnego, ludzkiego szacunku. Wielu pracowników skarży mi się, mówiąc, że ma poczucie bycia traktowanym jak niewolnik, który musi się podporządkować każdej decyzji, ponieważ ma kredyt do spłacenia. Jego zakres obowiązków zamienia się w bezkres obowiązków, musi się odznaczać nerwami ze stali i ogromną tolerancją na niepewność. Wielu szefów nie rozumie, że po początkowej fali entuzjazmu zawsze przychodzi rozczarowanie. Właśnie wtedy są najbardziej potrzebni swoim podwładnym. Tym, co powinni ze sobą przynieść, oczywiście nie jest krytyka lecz zrozumienie i wsparcie. To wymaga dojrzałości i empatii. Łatwiej jest niestety powiedzieć niezadowolonemu pracownikowi: „Jeśli ci się nie podoba ta korporacja to stwórz lepszą”. Ale to jest zazwyczaj początek końca, choć odejście, nawet z bardzo toksycznego środowiska pracy, nie jest proste.

No właśnie. Wiele osób bardzo często boi się odejść, bo towarzyszy temu strach przed porażką: “No jak to, odszedłem z pracy, to jest przecież moja klęska”.

Dotykamy teraz ważnego problemu, jakim jest lęk przed porażką. Trzeba wiedzieć, że nie boimy się niepowodzeń, lecz ich możliwych konsekwencji, które w naszych umysłach się wyolbrzymiają i niczym nocne mary straszą nas swoimi szpetnymi obliczami. Boimy się, że będzie nam źle. Że będziemy przeżywać smutek czy załamanie nerwowe, że będziemy płakać, że będzie nam ciężko. Boimy się ciosu w samoocenę i tego, że inni ludzie się od nas odsuną, że zawiedziemy bliskich, którzy na nas liczyli. No i najważniejsza sprawa: boimy się tego, że nie znajdziemy satysfakcjonującej alternatywy dla dotychczasowego trybu życia. Problem ludzi zapracowanych polega na tym, że ich życie staje się jednowymiarowe – firma jest ich całym sensownym światem. W związku z tym wszystko, co się tam stanie pozytywnego, jest wzmacniające, a wszystko, co jest trudne – wewnętrznie rozbija. Jeśli firma decyduje o tym, kim jesteśmy, jakie mamy cele, czym się zajmujemy, jaką mamy ścieżkę rozwoju kompetencji, jakie mamy znaczące relacje z ludźmi, wtedy sama myśl o niepowodzeniu jest przerażająca. Dlatego warto jest profilaktycznie obniżać lęk przed porażką. Po pierwsze, źródło samooceny należy ulokować w nas samych. Sytuacja jest trudna, gdy nasze poczucie własnej wartości będzie zależne od ocen innych ludzi, których szacunek jest uzależniony od naszej efektywności, KPI’sów i cyklicznych rankingów. Zawsze znajdziemy w otoczeniu jakiegoś krytyka, którego opinia wyda nam się ważniejsza niż sto pozytywnych komunikatów. Nie zapominajmy więc o przyjaciołach i dobrych, wzmacniających kontaktach z innymi. Tysiąc lajków na Facebooku nie wystarczy i daje tylko iluzję aprobaty. Warto też pamiętać, że nie ze wszystkimi osobami musimy się kontaktować. Spójrzmy krytycznie na przestrzeń społeczną, w której żyjemy. Co z tego, że ktoś jest naszym starym, szkolnym kolegą lub członkiem naszej rodziny, jeśli w jego otoczeniu czujemy się przytłoczeni krytyką, dobrymi radami albo tak czy inaczej wyrażanymi roszczeniami. Trzeba powiedzieć STOP i samodzielnie tworzyć życiodajną tkankę relacji społecznych. Inną ważną kwestią jest radzenie sobie z trudnymi emocjami. Zarówno strach, złość, jak i smutek są ważnymi sygnałami, które niosą jakieś istotne dla nas przesłanie. Warto pracować nad odczytywaniem tych impulsów.

Chciałabym dotknąć jeszcze kwestii kryteriów porażki. Banalny przykład: oceny. Jeden student ucieszy się z “czwórki”, a drugi się rozpłacze.

Na poznawczym poziomie porażka to rozbieżność między oczekiwaniem a wynikiem. Czyli jeżeli ktoś spodziewa się, że zda egzamin i dostaje 3, to jest zachwycony, natomiast ktoś, kto chciał dostać 5, będzie w tej samej sytuacji załamany. W książce opisuję badania dotyczące sportowców. Wynika z nich, że zawodnik, który znalazł się na trzecim miejscu jest bardziej zadowolony z wyniku niż ten, kto wszedł na drugi stopień podium. Ktoś, kto wygrał półfinał, może płakać w finale. Ocena danej sytuacji w kategoriach sukcesu i porażki zawsze jest subiektywna. I tu jest pies pogrzebany, ponieważ stosujemy mnóstwo strategii chroniących naszą samoocenę. Była już o nich mowa. Teraz wspomnę jeszcze o samoutrudnianiu. Zauważmy, że jeśli będę narzekał na cały świat, że wszystko dookoła jest złe, że wszystko mi zagraża i niczego w życiu nie osiągnę, wtedy nie doświadczam porażki, lecz mam do czynienia z wynikiem, będącym naturalną konsekwencją namalowanego przeze mnie obrazu rzeczywistości. Można nawet powiedzieć, że wyolbrzymianie trudności, których doświadczamy, leży w naszym interesie. Jeśli mam w firmie trudne zadanie do wykonania i powiem: “Kolega mi przeszkadza, nie mam komputera, system mi się zawiesił, nie dostałem samochodu, stosownych środków” wówczas nie należy ode mnie oczekiwać pozytywnego efektu. Gdy jednak tak się stanie – wtedy będę niemal bohaterem, który wspaniale poradził sobie z przeciwnościami losu. W przeciwnym wypadku niezadowalający efekt jest czymś oczywistym i nie muszę się z tego tłumaczyć. Dlatego ludzie biorą sobie pięć zadań na głowę, bo nikt nie będzie miał do nich pretensji, jak się wywrócą na jednym z nich. Powiedzą wtedy: “Hej, dźwigałem pięć worków naraz, więc nie dziw się, że jeden upuściłem”. Opisywane strategie są cwanymi sztuczkami naszego umysłu. Każdy ma jakąś swoją ulubioną. Ich szerszy katalog opisuję w książce. 

W takim razie jaką nową definicję nadałbyś porażce, żebyśmy chcieli ją dostrzegać w swoim życiu? 

Porażka może być punktem startowym sukcesu, ważnym początkiem, punktem zwrotnym, o ile wcielimy w życie sugestię Viktora Frankla: “Co los zrządził, tym człowiek musi zarządzić”. 

Rozmawiała: Anna Węgrzyn

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({});
Avatar
Anna Węgrzyn

JEŚLI POTRZEBUJESZ: - wydobycia swojego potencjału zawodowego, - pomocy w budowaniu wizerunku swojego i firmy, - wsparcia w procesie zmiany pracy, - wsparcia w procesie zmiany swojego życia na lepsze, NIE CZEKAJ! SKONTAKTUJ SIE JUŻ DZIŚ! aw@annawegrzyn.pl Kim jestem i co robię: Z wykształcenia prawnik, z doświadczenia księgowa, dyr. HR, sprzedaży i marketingu, z powołania i zamiłowania coach International Coaching Community. Jako coach pomagam firmom, ich pracownikom a także indywidualnym klientom wydobyć wszystkie najlepsze cechy z siebie i innych, by móc je wykorzystać w drodze do wspólnego sukcesu. Dla moich klientów słowa takie jak motywacja, potencjał osobisty, rozwój zaczynają nabierać znaczenia, kiedy we współpracy ze mną uświadamiają sobie, jak wymierny może być efekt ich starań, gdy potrafią zarządzać własnymi naturalnymi umiejętnościami. To największa satysfakcja w mojej pracy być świadkiem zmian, które czynią człowieka szczęśliwszym. Dlaczego tu jestem? Magazyn Zmiany w Życiu to realizacja moich marzeń. Stworzyłam to miejsce aby pomagać innym w znalezieniu drogi do siebie i do prawdziwej radości z życia. Ludzie, których poznałam w procesie przygotowań i realizacji projektu tylko utwierdzili mnie w przekonaniu, że to właściwa droga. Dziękuję Wszystkim za wsparcie. Z czego jestem dumna w moim życiu: Jestem wierna swoim zasadom Nigdy nie zrobiłam niczego wbrew sobie dla korzyści. Wszystkie decyzje w moim życiu były podyktowane sercem. Efekt jest cudowny, mogę powiedzieć z pełną satysfakcją, że niczego nie żałuję i wszystko w życiu zrobiłabym tak samo. Moje słabości: Niecierpliwość i coraz gorzej znoszę poranne wstawanie. Mój sprawdzony sposób na zły nastrój: perfumy Cerruti 1881 różowe, pierwszą butelkę kupiłam za większą część mojego wynagrodzenia i do dziś pamiętam uczucie radości, jakie mi towarzyszyło przy zakupie. Od tamtej pory zawsze mam je na półce, nawet patrząc na butelkę uczucie powraca. Do tego płyta Yanni i jego „One man's dream”. Największa zmiana w moim życiu: Moje życie to ciągłe poszukiwania i zmiany. Największe i najtrudniejsze miały miejsce w 2012 roku. Przestałam się uśmiechać i w głębi duszy czułam, że powinnam być w innym miejscu. Dlatego w jednym momencie zdecydowałam się zostawić ówczesną rzeczywistość i znaleźć nową drogę na każdej płaszczyźnie. Miejscowość: Warszawa

Brak komentarzy

Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.

[ivory-search id="5517" title="Default Search Form"]