Spotkanie z Aleksandrem Dobą kieruję w pierwszej kolejności do czytelników, którym brakuje odwagi aby ruszyć z miejsca. Rozmowa z tym niezwykłym człowiekiem pokazała mi, że nia ma rzeczy niemożliwych jeśli jesteśmy odpowiednio zdeterminowani. Każdy z nas miewa momenty zwątpienia, niechęci, braku zapału, zmęczenia. Warto jednak zastanowić się, co realnego blokuje nas przed zmianą, bo przecież nie brak możliwości. Aleksander w swojej opowieści o przygotowaniach do rejsu i jego realizacji, bezsprzecznie pokazuje, że siła potrzebna do realizacji naszych celów jest w każdym z nas. Zapraszam więc wszystkich do działania, niech wspólna energia sprawi, że każdy z nas zrealizuje swoje postanowienia i doda pozytywnej energii Olkowi, który właśnie jest w trakcie swojego kolejnego rejsu.
Anna Węgrzyn – redaktor naczelna
Dziękuję, Olku, za spotkanie. Pomyślałam o tym, aby podczas naszej rozmowy dokonać porównania, czyli albo rejs potraktować jako metaforę życia, albo życie jako metaforę rejsu, oczywiście mając na myśli fragmenty twoich niezwykłych podróży i to, że ty jesteś niezwykły. Kim przede wszystkim jesteś? Podróżnikiem? Kajakarzem? Kim jest Aleksander Doba?
Zwykle określam siebie jako turystę, człowieka ciekawego świata i emeryta, choć nie lubię udawać starego. (śmiech) Jestem pogodny, radosny i niezmiennie ciekawy świata, za co dziękuję moim rodzicom; to oni rozbudzili we mnie chęć poznawania nie tylko tego, co na zewnątrz, lecz także tego, co w środku.
Niekiedy jestem pytany o to, jak radzę sobie z samotnością podczas rejsów, tymczasem jestem ciekawy swojego wnętrza! Chcę poznawać siebie i swoją psychikę.
W codziennym życiu nie mamy takich możliwości; pojawiają się różnego rodzaju zakłócenia, zalewa nas cywilizacja i ogłuszają środki masowego przekazu. Podczas rejsu mam czas, aby pobyć sam na sam ze sobą.
Cudownie, że o tym mówisz, bo ja też odkryłam, że umiejętność zagłębienia się w siebie i odkrycia swoich prawdziwych potrzeb jest sednem naszego życia. Trudno cieszyć się życiem – zarówno drobiazgami, jak i dużymi osiągnięciami – bo można mieć wszystko. Jeśli jednak nie ma połączenia ze sobą, nie ma radości z tego, co nas spotyka.
Uważam, że życie jest najważniejszym, najcenniejszym darem, jaki mamy. Istotny jest sposób, w jaki je przeżyjemy, w jaki je wykorzystamy, bo w pewnym stopniu mamy na to wpływ.
Częściowo jesteśmy uwarunkowani i rodziną, i genetyką, ale najważniejsze kwestie zależą od nas samych. Dlatego powiedzenie: „Człowiek jest kowalem własnego losu” jest prawdziwe. Czytałem, że 10% stanowią geny i talent, a 90% własna praca i zaangażowanie. Niczego nie osiągniemy, jeżeli zechcemy lekko przejść przez życie; jeżeli jednak stawiamy sobie ambitne cele i konsekwentnie je realizujemy, możemy wiele osiągnąć.
Niewątpliwie ambitnym celem było przepłynięcie Atlantyku. Nie kryjesz się ze swoim wiekiem. Skończyłeś 70 lat, a na 71. urodziny planujesz kolejny rejs.
W pewnym wieku pewne rzeczy okazują się trudniejsze do zrealizowania, ale chodzi też o to, żeby pokazać, że jeżeli czegoś naprawdę chcemy – nie ma żadnych przeszkód, a nasza determinacja i nasza wiara w to, że możemy coś osiągnąć, czynią cuda.
Nie ukrywajmy, że jeżeli udałeś się do producenta jachtów z własnym szkicem i powiedziałeś: „Chcę przepłynąć Atlantyk. Zrobisz dla mnie kajak?’, to chyba nie od początku była wiara w realizację tego projektu? Producent musiał dostrzec w tobie tę ogromną wiarę, skoro powiedział: „Tak ,zrobię to!”.
Odbyliśmy trzy czy cztery rozmowy trwające po dwie, trzy godziny. Miałem przynieść referencje i dokumenty poświadczające moje doświadczenie kajakowe. Pamiętajmy, że mówimy o kajaku oceanicznym, który musi być duży: siedem metrów długi, metr szeroki. To naturalne, że w stoczni nie wiedzieli, jak podejść do mnie i do mojego projektu, czy traktować mnie poważnie czy nie. Byłem na to przygotowany, dlatego chciałem przekonać producenta jachtów, że to zrobię.
Zatem tylko ty, twoja pasja i twoje przygotowanie sprawiły, że pan Armiński (do wyjaśnienia) się zgodził?
Tym bardziej że chciałem zrobić, co zrobiło niewielu ludzi na świecie. Dotąd Ocean Atlantycki przepłynięto kajakiem pięciokrotnie: zrobili to dwaj Niemcy, jeden Brytyjczyk, i dwukrotnie jeden Polak. Trójka z nich płynęła z wysp do wysp, więc można powiedzieć, że prawie przepłynęli ocean. Ocean zaczyna się od kontynentu i kończy na kontynencie, nie między wyspani.
W trakcie drugiej wyprawy dopłynąłem do Wysp Karaibskich; to tam zaczęły się największe problemy. Niemcy dopływali tylko do wysp, więc nie doświadczali trudności, z jakimi się zmagałem. Oczywiście wiedziałem o ich dokonaniach, ale nie chciałem powielać ich drogi. Od początku moim celem był rejs od kontynentu do kontynentu.
Nie wiedziałem, co mnie czeka. Kiedyś pomyślałem o przepłynięciu oceanu w obie strony. Podzieliłem to na trzy etapy. Pierwszy – z Afryki do Ameryki Południowej – miał być rodzajem sprawdzianu i dla mnie, i dla kajaka. Chciałem się dowiedzieć, czy dam radę, czy mi się spodoba, czy kajak wytrzyma. Założenia każdego z etapów były podobne: samodzielna wyprawa, realizowana bez pomocy z zewnątrz.
Drugi etap – z Ameryki Południowej do Ameryki Północnej – miał być etapem technicznym. Obiecałem sobie, że dopłynę do rejonu Waszyngtonu, gdzie mieszka mój przyjaciel, i tam przygotuję się do trzeciego, najtrudniejszego etapu – z Ameryki Północnej do Europy. Ten trzeci etap właśnie jest przede mną.
I jak samopoczucie?
Wspaniałe! Wciąż jestem otwarty na nowe. Czasem dziennikarze twierdzą, że wróciłem z wyprawy życia. Odpowiadam wtedy, że wyprawa życia jeszcze przede mną. (śmiech) Każda wyprawa, jaka jest przede mną, to wyprawa życia.
Uznanie czegoś za wyprawę życia byłoby zamknięciem się na nowe. To trochę tak jak z osiąganiem celów: co dalej, skoro wszystko już mam, wszystko osiągnąłem?
Dokładnie, chociaż ten rejs jest wyjątkowo trudny, bardziej na północ, gdzie wody są zimniejsze i zwiększa się możliwość wystąpienia silnych sztormów. To zestawienie sprawia, że robi się ciekawiej, a sam rejs stanowi poważne wyzwanie.
fot. Marcin Osman
Wróćmy do metafory życia i rejsu. Co wyznacza kierunek na oceanie, a co wyznacza kierunek w życiu?
Na oceanie bardzo ważny jest ster, zwłaszcza w oceanicznym kajaku. Jak wspomniałem, kajak ma siedem metrów długości i metr szerokości , dlatego leniwie i z trudem reaguje na zmiany. Nie jest łatwo utrzymywać nim kierunek. Wiatry z reguły są skośne do kierunku, w którym chcę płynąć, a to dodatkowa trudność. Pojawia się zatem konieczność używania steru, aby dopłynąć do celu.
A w życiu…? Hmm… Jeśli ktoś ma wyznaczone cele (a chyba większość z nas ma, bo chcemy prowadzić w miarę udane, ciekawe i szczęśliwe życie), według mnie kierunkiem będzie dbałość o zdrowie.
Cieszę się, że nie wpadłem w żaden nałóg. Nawet nie palę papierosów, chociaż próbowałem, gdy byłem młody (kupiliśmy kiedyś z kolegami paczkę cygar i tak się nimi zatruliśmy, że miałem dość). Gdy przebywałem w towarzystwie, w którym większość paliła, okazywałem się czarną owcą, ale najważniejsze jest być sobą. Obecnie jest łatwiej, bo niepalący stanowią większość.
Jeśli chodzi o alkohol, nie jestem abstynentem. Lubię wino i piwo, ale w umiarkowanych ilościach. Ani nie piję mocnych trunków, ani nie upijam się do nieprzytomności.
Narkotyków nie próbowałem, choć podczas jednego ze spływów kajakowych spróbowałem z ciekawości tzw. marychy.
Nałogi to niszczenie sobie zdrowia i życia. To straszne, gdy czasem patrzę na osoby poniżej 20. roku życia, które mówią, że nie mogą rzucić palenia, bo wpadły w nałóg. Ale każdy sam powinien to zrozumieć.
Starałem się również ćwiczyć, ale trochę mnie to nudziło.
Ale skoki ze spadochronem – dlaczego nie? (śmiech)
Różne rzeczy robiłem. (śmiech) Moją pasją było kiedyś latanie szybowcami. Podpisuję się słowami: „Nic nie zastąpi latania”. Cisza i spokój, gdy się lata z ptakami, to wspaniałe uczucia.
Kiedyś latałam szybowcami – oczywiście jako pasażer. Chciałam nawet zrobić kurs, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Pamiętam jednak to uczucie przebywania w chmurach. Pracowałam jako stewardessa w odrzutowcu. Challanger, taka dziesięcioosobowa limuzyna. Piękne doświadczenie: siedzi się w kokpicie, między pilotami, i podziwia każdy start i każde lądowanie. Szczególnie pasy między górami robią wrażenie.
Im mniejszy samolot, tym fajniej.
Tym bliżej do wszystkiego. Tak, niesamowita przygoda.
Nic nie zastąpi latania. Podczas spotkań mówię młodym ludziom, aby spróbowali, jeśli mają okazję, zwłaszcza że obecnie są mniej restrykcyjne wymagania zdrowotne. Nadal jednak to kosztowne zajęcie, ale wrażenia niezapomniane!
Wracając do steru w życiu: tak naprawdę chodzi o naszą świadomość siebie, o podejmowanie mądrych decyzji, o odwagę, aby żyć.
Zawsze byłem ciekawy świata i chciałem sprawdzić siebie w różnych działaniach. Gdy latałem szybowcem, kusił mnie skok ze spadochronu.
Jak ja to mówię: przepuścić przez siebie, dotknąć, poczuć na własnej skórze
To tak jak mówienie do dziecka: „Nie ruszaj, bo gorące”. Łatwiej się pamięta, gdy samemu się dotknie, nawet jeśli jest to bolesne. Uważam, że ciekawość świata i ludzi jest bardzo ważna, chociaż spotkałem osoby, które nie oddaliły się dalej niż na pięćdziesiąt kilometrów od swojego domu. Mieć takie klapki na oczach musi chyba być czymś strasznym.
Pamiętam wyprawę do Norwegii: nieznany kraj, nieznany język. Jednych to mogło odpychać, ale dla mnie było jak magnes: nie byłem tam, więc wybiorę się i poznam. Ludzie jak ludzie, dogadać się można; czasem na migi, czasem z uśmiechem, bo dla mnie to chęć zmierzenia się z czymś nowym.
No tak, nowe potrafi zachwycić. Z twoim nowym towarzyszem podróży sztormy będą teraz większe niż kiedykolwiek były. Mówiąc o dosłownej, a nie tylko metaforycznej sytuacji, kiedy wiatry nam nie sprzyjają.
W czasach studenckich oficerowie podczas szkolenia wojskowego mówili: „Pamiętajcie, że wróg rozpoznany jest mniej groźny, bo wiemy, jaką ma broń, jaką taktykę i potrafimy się lepiej przygotować”. Ale ja oceanu nie traktuję jako wroga, lecz akwen, na którym mam spędzić kilka miesięcy. Staram się więc rozeznać w tym, co może mnie spotkać. Przed wyprawą pomocne okazują się wycieczki do biblioteki Akademii Morskiej w Szczecinie i rozmowy z żeglarzami, którym zadawałem proste pytania: jaki jest sztorm, jak duże fale, jak wyglądają, dlaczego nawet jachty się przewracają. Te wiedzę wykorzystywałem również przy budowie kajaka. Naszym celem było to, abym mógł bezpiecznie przepłynąć
Czyli w życiu tymi niesprzyjającymi wiatrami może okazać się po prostu brak przygotowania?
Nieprzygotowanie i nieumiejętność dostosowania się do sytuacji. Na oceanie duże statki walczą ze sztormem, bo mają kosztowny ładunek i członków załogi. Ja i mój mały kajak musimy poddawać się żywiołowi bez walki. Dlatego protestuję, gdy inni mówią, że pokonałem Atlantyk. Nie pokonałem. Sparafrazuję irlandzkiego badacza, polarnika – sir Ernesta Shackletona który mówił o morzu; ja powiem o wodzie: „Woda to jest żywioł, którego nie zwycięży się nigdy. Można być jedynie niepokonanym”. Dlatego mówię, że Atlantyk przepłynąłem, nie dając się pokonać, bo nie miałem nawet takiego zamiaru. Ot, i cała filozofia.
Jeśli natomiast chodzi o przygotowania, to należy pamiętać, że zawsze pojawi się coś nieplanowanego. Potrafiłem się przygotować na spotkanie z oceanem, ale na spotkanie z bandytami z maczetami i karabinem, którzy mnie obrabowali, już nie.
No tak, nie na wszystko można się przygotować, ale dobrze, gdy umiemy odnaleźć się w każdej sytuacji i jesteśmy gotowi na zmianę biegu zdarzeń.
Trzeba sobie radzić w każdej sytuacji. Mam łatwiej, ponieważ jestem inżynierem mechanikiem. Jeśli coś się urwie lub złamie, staram się rozwiązać problem. Gdy coś mi dokucza, zamiast narzekać, zastanawiam się, co mogę zrobić, co mogę zmienić, żeby było lepiej.
A gdybyś miał porównać swoje najtrudniejsze sytuacje na wodzie i w życiu?
W życiu był to wspomniany napad na Amazonce: pięć osób mnie rabowało, dlatego moim jedynym zadaniem było wyjście cało z sytuacji. Starałem się tak zachowywać, żeby mnie nie zabili: mówiłem do nich po polsku – powoli, spokojnie, wykonując flegmatyczne ruchy. Skoro na wszystko im pozwalałem i nie stanowiłem dla nich zagrożenia, nie musieli mnie zabijać.
Po tym zdarzeniu rozmawiałem z kilkoma psychologami; potwierdzili, że zachowałem się intuicyjnie i że żaden z nich nie dałby mi lepszej rady. A przecież nie brałem udziału w szkoleniach pt.: „Co zrobić, gdy napadną cię bandyci”. Mieć karabin przy głowie to paskudne uczucie, ale udało się, przeżyłem.
W tym samym czasie w Peru przebywali moi znajomi z Gdańska. Nie mieli takiego szczęścia, bo Indianie, którzy do nich dopłynęli, najpierw ich zastrzelili, a dopiero potem rabowali. W sumie w Brazylii w trakcie półrocznego pobytu przeżyłem trzy napady – średnio jeden na dwa miesiące – a mimo to dobrze wspominam to państwo.
A najtrudniejsza sytuacja na wodzie?
Sztormy. Przeżyłem osiem sztormów. Najdłuższy trwał trzy dobry. Miałem dosyć: spać nie można, bo hałas, wstrząsy; noc się dłuży, nic nie widać…
Często tym, co powstrzymuje nas przed działaniem i realizacją własnych marzeń, jest po prostu strach. Co w takim razie doradziłbyś czytelnikom portalu „Zmiany w życiu”, aby tak jak ty nie obawiali się wchodzić w nowe, nawet tak bardzo niewiarygodne?
Czułem strach. Strachu doświadczają wszyscy, którzy wchodzą w nowe, na przykład himalaiści, chodzi jednak o to, aby właściwie szacować swoje możliwości i wiedzieć, kiedy zrobić krok do tyłu. Jest wielu takich, który poszli w góry i nie wrócili, ale wyprawa udana jest tylko wtedy, gdy osiąga się swój cel i wraca do domu. Rezygnacja tuż przed zdobyciem szczytu jest trudną decyzją, ale czasem trzeba ją podjąć.
Kiedyś podjąłem dobrą decyzję. Od pięciu godzin płynąłem na Bałtyku między wyspami pod silny wiatr. Wróciłem, chociaż byłem blisko, bo warunki się pogorszyły. Może dzięki temu żyję. Ważne jest więc pokonywanie lęków, ale także umiejętność oceny własnych możliwości w danej sytuacji. Każdy powinien wiedzieć, jak się czuje, aby realnie oszacować ryzyko i nie mieć do siebie żalu, że nie dał rady.
Rozmawiała: Anna Węgrzyn
Fotografie wykonał Marcin Osman.