Maturę z języka polskiego pisałam 5 godzin bez chwili przerwy, nie zdążyłam potem wszystkiego przepisać i część oddałam w wersji brudnopisu. Pamiętam, że temat był wymarzony, miałam napisać o ulubionych dziełach literackich, forma dowolna. To był mój raj. Opowiadanie zaczęłam, sadzając dwóch bohaterów na Schodach Hiszpańskich w Rzymie. Oderwali się bez pozwolenia od wycieczki, która nie miała w planie Galerii Borghese. Tam właśnie rozpoczęła się wystawa impresjonistów, a oni musieli zobaczyć pewien obraz Renoira. Ten ważny dla nich pejzaż, przeniesiony na płótno ze wzgórza wyglądającego na zatokę na wyspie Guernsey, na kanale La Manche, którą odwiedzili rok temu.
Tak zaczęła się historia wspomnień i odniesień do różnych szkolnych lektur. Nie potrafiłam inaczej. Moje wypracowania nigdy nie miały charakteru szkolnych prac z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem. Najbardziej sztampowy temat budził moją wyobraźnię. Bawiłam się formą, poszukiwałam, rozważałam, po prostu udawałam się w podróż. Radość z samego procesu tworzenia, której nie doświadczyłam już nigdy później, podejmując edukację i ścieżkę zawodową, która z twórczością literacką nie miała absolutnie nic do czynienia.
Po latach, kiedy na nowo odkrywałam swoją tożsamość i pasje, odnalazłam się w pomaganiu i nauczaniu, ale koło pisania chodziłam jak nieufne zwierzę. Milion wątpliwości – czy jeszcze potrafię, czy mogę i po co? Przez dłuższy czas pisanie funkcjonowało w mojej głowie jako fantazja. Siedziałam wtedy na tarasie domu nad oceanem, stukając w klawisze maszyny do pisania rozpływałam się w dźwiękach ich uderzeń o papier, przecinanych szumem morskiego wiatru. Pogoda zawsze była umiarkowana, słonecznie ale nie za ciepło, wczesne poranki dawały piękny widok na budzacy się dzień, na stole obok pięknej maszyny do pisania filiżanka kawy, a ja w wygodnym, miękkim fotelu w stanie twórczego uniesienia. Najbardziej zabawnym – z perspektywy czasu – elementem był sam proces pisania, płynny, niczym nie blokowany strumień słów przelewanych na papier. Niczym nie zmącona, punktualna jak szwajcarski zegarek wena twórcza.
Kiedy już w końcu odważyłam się powrócić do pogrzebanej pasji pisania, wiedziałam, że będę musiała skonfrontować swoje wyobrażenia z rzeczywistoscią. Z ciężką pracą, zderzeniem ze sobą i ze swoimi słabościami. Przesiadując kolejne godziny przed pustym ekranem, pisząc i wyrzucając teksty, doszłam jednak do pewnego wniosku. Chcę to robić. Kocham ten proces. Chcę na własne życzenie tych zmagań ze sobą i z materią, bo wtedy czuję, że żyję, że to jest mój świat.
Dlaczego o tym mówię? Bo chcę powiedzieć ci coś bardzo ważnego. Jeśli myślisz o czymś, rozważasz lub fantazjujesz na temat jakiejkolwiek materii – zacznij to robić. Po godzinach, w weekendy, kiedy tylko znajdziesz czas. Tego momentu uskrzydlenia, o którym pisał węgierski psycholog Mihály Csíkszentmihályi, nie można zweryfikować teoretycznie. Jeżeli zatrzymasz sie na etapie fantazjowania, wszystko, o czym będziesz marzyć, będzie idealną, perfekcyjnie dopracowaną wersją doświadczeń. Dopiero kiedy dotkniesz materii, na temat której snujesz fikcyjne opowieści, dowiesz się, czy rzeczywiście jest to twój świat. Łatwo zakochać się w efektach pracy, w pięknie wydanych książkach, setkach zadowolonych klientów, udanych wernisażach i prosperujących biznesach. Szkopuł w tym, że zakochać się trzeba w procesie… W zmaganiach, w kosztach, w porażkach.
Często nasze wyobrażenia o idealnym zajęciu są wynikiem mody i nadanego pewnym działaniom statusu prestiżu. Wpadamy w tę iluzję pragnienia bycia pisarzem, malarzem czy kucharzem – ale nie dlatego, że rzeczywiście chcemy nim być, tylko dlatego, że chcemy być taką osobą, która tego chce. Narzucamy sobie idealną wersję siebie, podyktowaną nie pragnieniem duszy, ale wizją z kolorowych magazynów. Paradoks polega na tym, że to my swoją pracą, miłością i zaangażowaniem czynimy rzeczy prestiżowymi. Uleganie sztucznym modom zaprowadzi nas do syntetycznych pragnień, najprawdopodobnej niezgodnych z naszą naturą. To tak jakby nosić swetry w czerwonym kolorze, który podkreśla wszystkie niedoskonałości naszej cery, tylko dlatego, że tak nakazują trendy.
Z tym przesłaniem zostawiam cię w drugiej części serii „Bądź, kim miałeś być”. Tym razem zweryfikuj swoje pasje. Na początek wybierz jedną z nich i bez wymówek zacznij działać. Daj sobie i jej miesiąc wspólnej pracy. Zobacz, czy lubisz z nią być i czy ona lgnie do ciebie. To nie jest kwestia zakochania od pierwszego wejrzenia. To budowanie ważnej, odpowiedzialnej relacji.
Po miesiącu zapytaj siebie, czy nadal chcesz to robić? Czy wieczory przy sztalugach, klawiaturach, w działaniu i projektowaniu dały Ci radość, której szukałeś? Czy zapomniałeś się w tym? Czy marzyłeś w ciągu dnia, by znowu zanurzyć się w swojej wymarzonej materii?
“Wszystko polega na tym, żeby człowiek był taki, jaki jest, żeby nie wstydził się chcieć tego, czego chce i marzyć o tym, o czym marzy. Ludzie są na ogół niewolnikami konwenansów. Ktoś im powiedział, ze powinni być tacy i tacy, i starają się być takimi aż do śmierci, nie wiedząc nawet, kim byli i są naprawdę. Nie są więc nikim i niczym, postępują niejednoznacznie, niejasno, chaotycznie. Człowiek przede wszystkim musi mieć odwagę być sobą”
Milan Kundera