Tegoroczna zima była długa, szara i ciągnęła się bez końca. Źle znoszę tę porę roku – zamykam się w domu, zamykam się w sobie, chciałabym zasnąć i obudzić się dopiero wiosną. Pobudka o 8, po godzinie wyjście do pracy, gdzie spędzam praktycznie cały dzień, o 19 powrót do domu i brak chęci na cokolwiek. Znacie to? Niektórzy pewnie tak, inni może nie (zazdroszczę tym drugim, pełnym energii przez okrągły rok).
Zazwyczaj odzyskiwałam względną równowagę w połowie maja, czasem trochę później. Zawsze zaskoczona, że kwiaty już przekwitły, a ja nie wiem, kiedy to się stało! Tej wiosny postanowiłam, że będzie inaczej. Obudziłam się pewnego, wyjątkowo pochmurnego poranka, z myślą, że jeśli czegoś nie zmienię (natychmiast!), to chyba oszaleję. Dni mijały powoli, godziny w pracy dłużyły się bez końca, życie towarzyskie kulało, a ja sama pozbawiona byłam energii i pozytywnych emocji. Długo myślałam nad tym, co mogę zrobić, by małym wysiłkiem umilić sobie dzień. Po kilku godzinach miałam gotowy plan: na początku codziennie (żeby się przyzwyczaić i rozkręcić), a potem 2-3 razy w tygodniu wstaję 2 godziny wcześniej niż dotychczas, pakuję mały plecak, biorę aparat i ruszam w miasto. Zaopatrzyłam się w spacerownik warszawski, zanotowałam miejsca, w których nie byłam od bardzo dawna lub które chciałabym z końcu zobaczyć, przygotowałam wstępne zarysy tras. Wszystko po to, by zacząć lepiej dzień, nabrać sił, a przy okazji przeżyć coś fajnego.
Wstawałam dzielnie, brałam prysznic, pakowałam lunch i zaczynałam swoją mają przygodę. Czasem jadłam śniadanie w jakiejś miłej knajpce na mieście, czasem w domu. Pogoda zazwyczaj ładna, chociaż czasem było deszczowo i mało zachęcająco, ale starałam się nie tracić entuzjazmu. Nie było moim celem zaliczenie jak największej ilości miejsc w jak najkrótszym czasie, a raczej powolne, nieśpieszne delektowanie się różnymi zakamarkami Warszawy – zarówno tymi popularnymi wśród turystów (Stare Miasto, Mariensztat, Ogród Saski), jak i tymi raczej przez nich pomijanymi (Stare Bielany, Stary Żoliborz, Ochota). Każdy spacer o długości 1.5-2 godzin. W ręku mapka z zaznaczonymi punktami, która na etapie planowania wydawała mi się realna. Często okazywało się jednak, że gdy zaczynałam zaglądać w każde podwórko, w każdą przysłowiową „dziurę”, czytać informacje na budynkach, tablice pamiątkowe itd., to czas płynął własnym rytmem, a ja robiłam raptem 1/3 zaplanowanej trasy. Na szczęście to nie były konkurs ani wyścigi, tylko mój czas sam na sam ze sobą, ze swoimi myślami i miastem, w którym się urodziłam, a które tak słabo znam.
Z każdą kolejną wycieczką stolica Polski zaczęła odkrywać przede mną nowe tajemnice i pokazywać oblicza, o których nie miałam nawet pojęcia. Mogłam obserwować, jak wiele się zmieniło w ostatnich latach, jak miasto pięknieje w oczach. Okazało się, że zniknęły z kulinarnej mapy Warszawy liczne znane mi lokale, a na ich miejsce pojawiło się wiele nowych. Coraz więcej na mieście tablic informujących o wydarzeniach historycznych, krótkich biografii osób, na cześć których nazwano ulice. Często przechodzimy w pośpiechu, nie rozglądając się na boki. Największą niespodzianką było dla mnie to, jak wiele sekretów skrywają najbliższe okolice mojego biura! Nawet się nie spodziewałam.
Chwilami miałam wrażenie, że zdobywam nieznane lądy, a nie zwykłe dzielnice miasta, uchodzącego przez wielu za jedno z najmniej ciekawych w kraju. Im więcej chodziłam, tym bardziej zaczynałam Warszawę lubić, interesować się jej przeszłością i teraźniejszością. Po raz pierwszy od wielu lat miałam okazję obserwować z bliska budzącą się do życia wiosnę, kolejne etapy rozkwitającej zieleni. Z zachwytem patrzyłam na drzewa usiane różowymi kwiatkami, na młode listki i rozwijające się pączki. Siadałam na kawę i podziwiałam zalane chłodnym światłem ulice, ludzi uśmiechających się jakby częściej niż zimą. Ze zdumieniem odkryłam, że tłoczne popołudniami rejony centrum są o poranku niemalże puste, można spacerować w ciszy i spokoju, cieszyć oczy grą kolorów i malowniczymi zakątkami do własnej dyspozycji. Chodziłam z przewodnikiem i aparatem, zdarzało się, że ktoś z uprzejmością w głosie pytał czy czegoś szukam, czy może mi pomóc – czułam się jak turysta we własnym mieście!
Zaczynając pracę o 10, byłam już pełna wrażeń, miałam trochę zdjęć w pamięci aparatu i sporo przemyśleń, nowych wspomnień w głowie. Czas zaczął mijać szybciej i efektywniej, gdy praca okazała się tylko jednym z przystanków ciekawego dnia, a nie jego głównym sensem. To była mała zmiana, która przyniosła duże korzyści – zaczęłam wcześniej wstawać, wcześniej się kłaść, lepiej organizować dzień. Nastrój mi się polepszył i przestałam odczuwać niechęć wobec niewinnego budzika.
Wciąż wstaję wcześniej, chociaż nie chodzę już na codzienne spacery. Czasem czytam rano książkę, szykuję plan kolejnego wyjazdu albo po prostu jem powolne śniadanie we własnej kuchni, ciesząc się z promieni słońca wpadających przez okno. W inne dni znowu pakuję plecak i wymykam się o świcie, by móc potem opowiadać innym na blogu i w codziennych rozmowach, co nowego udało mi się zobaczyć.
fot. Agnieszka Kuczyńska