Kilka miesięcy temu studentki Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej zainspirowane amerykańską akcją „I have a therapist” rozpoczęły w Internecie kampanię społeczną pod hasłem „Mam terapeutę”. Akcja ma promować udział w psychoterapii i przełamać tabu, jakim jest w naszym społeczeństwie otwarte mówienie o tym. Na stronie mamterapeute.pl pojawiło się ponad 50 psychoterapeutycznych coming outów, które brzmią mniej więcej tak: „Biorę udział w psychoterapii. Nie zamierzam się tego wypierać ani wstydzić, bo mi to niezwykle pomaga. Naprawdę łatwiej jest mi żyć”. Takie wyznanie w kraju, w którym wizyta u psychologa wciąż bywa traktowana, szczególnie na wsiach i w małych miejscowościach, jak coś wstydliwego, wymaga odwagi. Rzadziej korzystają z niej mężczyźni niż kobiety, a niemal w ogóle – ludzie starsi.
„Chcę powiedzieć innym, że zawsze można zmienić życie, nawet późno” – mówi jeden z bohaterów tego reportażu 65- latek.
Psychoterapie kosztują średnio 100-200 zł za wizytę, ale są też miejsca, gdzie można uzyskać pomoc bezpłatną: Ośrodki Interwencji Kryzysowej (około 110 ośrodków w kraju, nie trzeba mieć ubezpieczenia) i Przychodnie Zdrowia Psychicznego (gdzie jednak trzeba liczyć się z wielomiesięcznymi kolejkami). Na udział w bezpłatnych terapiach liczyć mogą szczególnie osoby uzależnione od alkoholu, narkotyków czy hazardu. Warto pamiętać o rozmaitych telefonach zaufania np. dla ofiar przemocy w rodzinie.
Co miłego dziś sobie powiedziałaś?
Dominika Jagiełło, 37
Jak dobrze, że miałam depresję. Gdyby nie ona, nie nauczyłabym się tego wszystkiego. Gdy zaczęłam psychoterapię, znajomi podchodzili do mnie jak do niepełnosprawnej. Niektórzy wręcz uważali, że muszę mieć nierówno pod sufitem. A przecież ludzie w terapii są przede wszystkim dzielni – próbują coś zmienić w swoim życiu, mimo, że nie jest to łatwe. Dlatego postanowiłam się ujawnić, by pokazać, że depresja to nie samo zło, że można przez nią przejść, a przy okazji – odkryć samego siebie.
Skończyłam nauki polityczne i śpiew operowy. Przedpołudniami pracuję jako urzędniczka, a popołudniami śpiewam w chórze przy Teatrze Wielkim i w chórze eksperymentalnym; piszę też opowiadania i blog.
Kilka lat temu zaczęłam dużo chorować. Miałam problemy ze słuchem, wzrokiem, kręgosłupem, nerkami, brzuchem, jelitami. Wysiadały mi kolejne organy, gdy jeden problem się kończył, ból zaczynał się gdzie indziej. Drętwiały mi palce, tak, że trudno było mi sobie zawiązać sznurówki, czasem drętwiała cała lewa strona ciała. Miałam objawy różnych chorób (m.in. udaru i białaczki), ale badaniach ich nie potwierdziły. Coraz mniej jadłam.
To trwało jakieś dwa lata. Ale wydawało mi się, pomijając ciągły ból w różnych częściach ciała, że prowadzę normalne życie. Miałam 31 lat, byłam bardzo aktywna, towarzyska, na pełnych obrotach przez 15-17 godzin dziennie. Wszystkie urlopy spędzałam na warsztatach z chórem.
Ale gdy miałam wolną chwilę… wybuchałam płaczem. Nie wiedziałam dlaczego. Sięgałam wtedy po papierosa, wino, telewizję, sprzątanie. Potrafiłam sprzątać dwa razy dziennie, żeby nie czuć pustki, a właściwie chaosu.
Po wykluczeniu białaczki moja lekarka powiedziała: „Dość. To są objawy psychosomatyczne. To musi być depresja. Gdy następnym razem do mnie przyjdziesz, zaczynamy od antydepresantów”. Roześmiałam się. Ale niedługo potem znowu się zaczęło: bóle mięśni takie, że nie byłam w stanie podnieść ręki, ani oddychać.
Dostałam skierowanie na psychoterapię i leki antydepresyjne.
Psychoterapii próbowałam już wcześniej, ale trafiłam na psychoanalizę, która kompletnie mi nie leżała. Teraz poprosiłam o radę koleżankę psycholog, która doradziła mi terapię poznawczo-behawioralną. „Co to znaczy?”. „To znaczy, że będziesz miała zadania do zrobienia”. „Zadania? Okej. Lubię zadania”.
Na początku nie było łatwo. Czułam wstyd przed obcą osobą. Jakbym stała naga na wielkiej scenie Teatru Wielkiego i nie mogła wydać z siebie głosu.
Żałowałam, że zamiast terapii nie wystarczy obecność rodziny i przyjaciół. Miałam się komu wyżalać. Mam przyjaciół, siostrę, z którą jestem bardzo blisko. Oni byli dla mnie wsparciem, ale nie potrafili spojrzeć z dystansu. Kochająca Cię osoba zrobi wszystko, by Cię nie zranić, a tu potrzebny jest dystans i wypunktowanie problemów.
Spodobało mi się, że nie wchodzimy od razu w dzieciństwo tak jak na psychoanalizie, tylko jesteśmy tu i teraz. Najpierw ciało – skoro boli, musimy nauczyć się je rozluźniać. Zajęłyśmy się ćwiczeniami relaksacyjnymi.
Dostałam mnóstwo zadań do zrobienia. Przykład: liczenie i wpisywanie do tabelki tego, co się o sobie myślę i mówię. Byłam zszokowana, jak często bombarduję się negatywnymi myślami. Okazało się, że jestem skupiona na sobie – ciągle tylko ja i ja, i to jeszcze w negatywnym wydaniu.
Uczyłam się definiowania, rozpoznawania kolejnych emocji. Czy czuję zdenerwowanie czy lęk? Dla mnie to było niemal to samo. Do tabelki miałam wpisywać emocje. Na przykład: czuję smutek. W rubryce obok: dlaczego? (ponieważ jestem gruba, brzydka, nic nie osiągnęłam w życiu i w ogóle jestem debilem). W trzeciej rubryce: jaki to rodzaj zniekształcenia rzeczywistości (a jest ich sześć). W czwartej: racjonalne powody, dla których jestem debilem (tu zwykle okazywało się, że racjonalnie rzecz biorąc nic o tym nie świadczy). Uświadamiałam sobie, że byłam skupiona na swoich wadach, które w dodatku okazały się nierzeczywiste.
Wychodziłam z tych spotkań potwornie zmęczona. Płakałam, śmiałam się, złościłam.
Terapeutka prosiła bym mówiła do siebie na głos: „Dominiko – możesz postąpić tak a tak”. Nie mogłam się przełamać: „Jakie to głupie! Nie będę gadać jak w amerykańskim filmie.”- złościłam się. Kilka razy wyszłam wściekła i trzasnęłam drzwiami. Zaraz wracałam i przepraszałam. A terapeutka: „Niech pani nie przeprasza, super, że pani to zrobiła, wreszcie się pani zdenerwowała!” Raz po porządnym trzaśnięciu drzwiami dostałam oklaski. „Brawo, brawo, tylko tak dalej!”.
Uczyłam się asertywności. Zrozumiałam, że nie zawsze muszę być taka układna, dobrze wychowana, miła, bo to wszystko uderza we mnie. Do tabelki wpisywałam rzeczy, które mi nie pasują w moich relacjach z innymi i takie których się obawiam. Obok pisałam jak mogę komuś powiedzieć „nie”. A potem robiłam eksperyment – przeprowadzałam taką rozmowę. Opisywałam reakcję rozmówcy i na ile sprawdziły się moje obawy. Oczywiście zdarzały się porażki, gdy tchórzyłam i wycofywałam się, albo przeciwnie, na fali entuzjazmu, że potrafię twardo mówić o swoich potrzebach, wykrzykiwałam to ludziom w twarz i rodził się konflikt.
Miałam też zadania z jedzenia, ze smaków, zapachów. Uczyłam się na nowo je lubić.
Pierwszy etap terapii miał rozwiązać moje największe problemy, zadziałać doraźnie. I tak się stało. Objawy depresji minęły. Nic mnie nie bolało. Pobiegłam z kwiatami do mojej lekarki rodzinnej. Czułam się nowym człowiekiem.
Ale miałam też wrażenie, że mam przed sobą otwartą skrzynkę z narzędziami, ale jeszcze nie wszystkimi potrafię się posługiwać. Pewnych spraw ledwie dotknęłam, bo na rozgrzebanie ich było za wcześnie. Wróciłam więc jeszcze na pół roku na terapię, żeby wejść głębiej – w przyczyny.
Odkąd pamiętam miałam bardzo kiepską opinię na swój temat, mimo, że znajomi uważali, że jestem pomysłowa, silna i prę do przodu. Gdy sięgałam podczas terapii w głąb siebie, zobaczyłam, że to się zaczęło już w dzieciństwie. Miałam w sobie poczucie zagrożenia – że jestem sama, porzucona, że świat jest straszny, mimo, że obiektywnie sytuacja nie była straszna. Byłam ambitna, ale wielu rzeczy w życiu nie spróbowałam, mimo, że miałam ochotę, bo bardzo bałam się porażki. To nawet nie była kwestia wymagań rodziców, tylko moich wyobrażeń na temat tego, czego oni ode mnie oczekują. Na przykład nie poszłam do szkoły muzycznej, bo bałam się, że sobie nie poradzę, śpiewu zaczęłam uczyć się dopiero po maturze. Przy dużym stresie zapadałam się w głęboki smutek, miewałam stany takiej stagnacji. Długo nie miałam partnera, moja samotność rosła. To wszystko latami narastało, a ja nie miałam narzędzi, by sobie z tym radzić.
Dowiedziałam się, że takie lęki są przenoszone nieświadomie, z pokolenia na pokolenie. A predyspozycją jest nadmierna wrażliwość.
Terapia była płatna. To były spore pieniądze, ale na początku się nad tym nie zastanawiałam. Potem zaczęłam to traktować jak studia, tak jakbym sobie opłacała jakiś kurs. Ogromnie dużo się wtedy nauczyłam, nie tylko o sobie, ale i o innych. Czasem się wkurzałam, że to takie drogie, przy dwóch wizytach tygodniowo wychodziło 800 zł miesięcznie plus leki! Ale potem się uspokajałam – „przecież to dla mnie, nie mogę oszczędzać na swoim zdrowiu”.
W czasie terapii nosiłam przy sobie karteczkę z pytaniami: „Jaką przyjemność sobie na dziś zaplanowałaś? Co miłego sobie dzisiaj powiedziałaś?” Strasznie się wtedy z tego śmiałam: „Bridget Jones wymięka przy tym”. Ale podziałało! Teraz staram się robić sobie przyjemności, dbać o siebie. Zanim na coś się zgodzę, zastanawiam się, czy mi to pasuje, czy znowu nie robię czegoś kosztem samej siebie. Zimą na tydzień wyjeżdżam do ciepłych krajów, żeby zafundować sobie więcej światła i ciepła. Kiedy zaczynam tracić apetyt, to jest sygnał, że trzeba zacząć się pilnować – wracam do moich tabelek, zadań.
Terapeutka zauważyła, że kiedy trudno mi coś powiedzieć, sięgam po kartkę. „Powinna pani pisać” – powiedziała. Zaczęłam pisać bloga o walce z depresją, najpierw tylko dla siebie, a potem go upubliczniłam. Koniec chowania się, nie ma czego się wstydzić. Przecież tyle osób pytało się, co mi pomogło. Są metody, by wyjść z depresji, a każdemu życzę, że zareagował wcześniej, zanim ona się zacznie.
Psychoterapia wywróciła moje myślenie o mnie samej i moich umiejętnościach. Naprawdę łatwiej jest mi teraz żyć.
Nie dam nikomu szczęścia, gdy sam będę nieszczęśliwy
Piotr Matłok, 36 lat
Jestem inżynierem. Mój świat był kiedyś prosty. Miałem żonę i czwórkę dzieci. Moim zadaniem było utrzymanie rodziny. Kiedy trafiłem na terapię ta moja inżynierska wizja zaczęła się burzyć. Powoli cegła po cegle zaczęły odsłaniać się zręby zupełnie nieznanego mi świata. Zobaczyłem, ile rzeczy zostało mi “zaprogramowanych. Dotarło do mnie, że moje małżeństwo się skończyło, ale że nie muszę się z tego powodu zadręczać do końca życia. Znalazłem w sobie spokój. Dlatego nie wstydzę się teraz opowiadać o swoich doświadczeniach terapeutycznych.
Jak to się zaczęło? Po studiach na politechnice w Krakowie nie mogłem znaleźć pracy jako inżynier. Byłem świeżo po ślubie, pierwsze dziecko było w drodze, wylądowałem więc w warsztacie stolarskim u teścia w Dębicy. Pracowałem jako stolarz i zajmowałem się administracją. A co jakiś czas wyjeżdżałem do pracy do Norwegii. Trudno było rozstawać się z dzieciakami, ale wydawało mi się, że muszę. W końcu podjęliśmy decyzję o emigracji. Dzieci (było już ich troje) poszły do przedszkola. Przyjechało też moje rodzeństwo i znajomi. I wtedy dowiedziałem się, że żona zdradza mnie z moim kolegą.
Żona poszła wtedy na jakieś warsztaty terapeutyczne. Po powrocie przeprosiła mnie. Powiedziała, że chce zacząć nasz związek na nowo. Wybaczyłem. Na świat przyszło nasze czwarte dziecko.
Wybaczyłem, ale nie do końca. Ja potrafię zrobić dużo dobrego, ale też dużo złego. Wtedy stałem się mistrzem inwigilacji. Poznałem wszystkie jej hasła, zainstalowałem program na jej komputerze, który skanował korespondencję, na telefonie założyłem filtr, który przekazywał mi jej sms-y.
Ona źle czuła się w Norwegii, w końcu wróciła z dziećmi do Polski; ja dojeżdżałam do nich na weekendy. Znowu zaczęło się między nami psuć. Znowu zaczęła się z kimś spotykać. Powiedziałem: musisz zdecydować, czy chcesz być ze mną czy nie, masz miesiąc na decyzję.
Wahała się. Poszła na kolejny rodzaj psychoterapii – ustawienia Hellingera. Ze spotkań wracała podekscytowana. Potajemnie czytałem jej maile do osób z grupy, mówiła im rzeczy, o których w ogóle nie wiedziałem. Byłem zazdrosny. Myślałem: „To jakaś sekta! Pranie mózgu! Muszę sprawdzić, co to takiego”. I sam zapisałem się na to.
Ustawienia Hellingera polegają na pracy w grupie. Każdy wybiera z kręgu osoby, które w trakcie ustawień będą odgrywały role jego bliskich, relacje z którymi chcesz zgłębić; z tej psychodramy wielu rzeczy można się dowiedzieć. Wtedy zobaczyłem po raz pierwszy siebie. Bezradnego w tym trójkącie: ja, żona i jej kochanek. Zobaczyłem całą tę sytuację z boku – jej, radość, kiedy zwracała się ku niemu i zmartwienie, z jakim patrzyła na mnie. Uświadomiłem sobie, że ona jest w tamtym związku szczęśliwa, a ja jej już tylko przeszkadzam. I że przeszkadzam także sobie. Zrozumiałem ze mogę stawiać jej warunki, być szpiegiem, ale co z tego? To było bardzo bolesne. Rozmontowało mnie na czynniki pierwsze. Ale potem zaczął się proces zdrowienia: stało się, ale żyję. Jestem. Też jestem ważny. Przestałem się zastanawiać, co ona czuje i dlaczego. Teraz – pomyślałem – pora myśleć o własnym szczęściu. Pamiętam, że po ustawieniach nie poznałem się w lustrze. Nie byłem już napięty, zgarbiony. Głowa się uniosła, kręgosłup wyprostował. To było niesamowite.
W międzyczasie żona poprosiła o trzy miesiące zwłoki – chciała pojechać na warsztaty terapeutyczne Progi Życia. Wciąż nie była pewna, czy powiedzieć mi tak, chciała odnaleźć to „tak” w sobie. Tymczasem odkryła, kategoryczne „nie”.
Ja też zacząłem swój warsztat Progów. Chciałem nad sobą popracować. Zacząłem się zastanawiać, co mi faktycznie dawało szczęście. Po studiach miałem iść na studia doktoranckie i wykładać geometrię wykreślną. Bardzo mnie to kręciło, ale nie zdecydowałem się na to, bo to były małe pieniądze. Na studiach śpiewałem w zespole szantowym i w chórze amatorskim, uwielbiałem to, ale zrezygnowałem – nie było czasu. Przez trzynaście lat mojego małżeństwa ani razu nie byłem na urlopie. Teraz uważam, że zaraz po ślubie zamiast budować dom, powinniśmy zrobić to, o czym marzyliśmy – nauczyć się hiszpańskiego, pojechać do Argentyny i tańczyć tango, albo włóczyć się po świecie od kraju do kraju. Teraz widzę, że trzeba było realizować marzenia, a mi się wydawało, że trzeba pracować.
Ciągle mam obowiązki. Nigdy nie zaniedbałbym moich dzieci, nie zrzekł obowiązku ich utrzymania. Ale podczas psychoterapii, nie krzywdząc nikogo można na chwilę zawiesić te obowiązki i dotrzeć do tego, co jest głęboko we mnie. Odkryłem, że nie dam nikomu innemu szczęścia, jeśli sam będę nieszczęśliwy.
Równie dużo jak moja własna praca nad sobą, dawało mi zetknięcie z opowieściami innych. Przeglądałem się w ich historiach jak w lustrze i znajdowałem swój własny kawałek. Nigdy wcześniej nie zajmowałem się takimi sprawami. Wcześniej zajmowałem się głównie pracą, od 7 do 19.
Niewielu mężczyzn brało udział w warsztatach. A moim zdaniem każdy powinien obowiązkowo przejść Progi Życia – zamiast kursu przedmałżeńskiego. Na psychoterapię trafiają ludzie po przejściach, a powinno się to robić wcześniej. Chociaż nie wiem, czy wcześniej byłbym na to gotowy… Miałem 22 lata, byłem zakochany, chciałem mieć dużą rodzinę…
Na koniec terapii robiliśmy taką wizualizację: płynąłem łodzią wzdłuż ścian jaskini, na których wyświetlały się trudne momenty z mojego życia: zdrada żony, trudne chwile w Norwegii, wszystko, co mnie rozkładało na łopatki przez te lata. Płynąłem obok tego, ale już nie czułem negatywnej energii tych zdarzeń. Potraktowałem je jako lekcje życia. Teraz, gdy mam gorszą chwilę, przypominam sobie tamto poczucie mocy, które zostało zapamiętane także przez moje ciało.
Jesteśmy rok po rozwodzie. Dzieci mieszkają na stałe w naszym domu w Dębicy, pół miesiąca z żoną, pół miesiąca ze mną. Uzgodniliśmy, że tak będzie dla nich najlepiej. Pracuję wciąż w Norwegii, ale mam już kilka pomysłów na własny biznes tutaj, w Polsce.
Dostałem od mojego taty przekaz: masz być silny i masz się mnie słuchać. Moim dzieciom staram się przekazać, by kierowały się tym, co czują, a nie tym, co im ktoś powiedział. Żeby nie przejmowały się tym, jak oceniają ich inni.
Ubierałem ostatnio z dziećmi choinkę. Dla mnie w dzieciństwie to zawsze był stres – że się bombki potłuką. Nagle mój najmłodszy synek stłukł największą, najpiękniejszą bombkę. I zobaczyłem w jego oczach taki wielki strach, taki paraliż, że nie wiele myśląc też walnąłem bombką, którą trzymałem w ręku, o ziemię. A w jego oczach zobaczyłem radość.
W alkoholu topiłam rozpacz, poczucie winy, żal
Agnieszka Maksymowicz, 32
Wychowałam się w byłym pegieerze niedaleko Hrubieszowa. Mama pracowała w zakładzie rolnym, tata był na rencie – miał powikłania po źle przeprowadzonej operacji trzustki, przeszedł nawet stan śmierci klinicznej. Byłam bardzo zżyta z tatą. To tata pomagał mi odrabiać lekcje, uczył rysować, zamawiał dla mnie z katalogów upominki (mimo, że żyliśmy na kredyt). Z mamą mu się nie układało, więc we mnie znalazł sobie partnerkę. Mój brat był synkiem mamy, ja byłam córeczką taty. Mieliśmy nawet wspólny pokój, mama spała w osobnym. Z pewnością rodzicom przydałaby się terapia małżeńska, ale w moich stronach i w tamtych czasach nie było czegoś takiego. Mamie musiało być ciężko – dużo pracowała, opiekowała tatą i jeszcze swoją chorą na schizofrenię matką.
W moim domu piło się alkohol. I mi nigdy tego nie zabraniano. Nawet kiedy byłam jeszcze bardzo mała, przed chorobą taty, kiedy po wypłacie schodzili się koledzy taty, dostawałam dla siebie piwo. Pamiętam, jak siedzę sobie za kotarą, bawię się, popijam i słucham ich rozmów. W moich stronach to normalne. Nigdy nie usłyszałam, że alkohol jest szkodliwy.
Z czasem z tatą było coraz gorzej. Coraz częściej sięgał po alkohol, doszła do tego cukrzyca. Zapijał problemy i ja zaczęłam robić to samo. W technikum nie potrafiłam się już bawić ani rozmawiać bez alkoholu. I piłam więcej niż znajomi.
Po szkole koleżanka ściągnęła mnie do Warszawy. Najpierw pracowałam w McDonaldzie, potem jako barmanka i kelnerka w restauracji. Pieniądze były z tego niezłe, mogłam nawet pomóc rodzicom, ale miałam stały dostęp do alkoholu. Wychodziłam z pracy o 1 w nocy, a o 5 docierałam do domu, bo zasypiałam w nocnym i jeździłam od pętli do pętli. Ale nigdy żadne poważne konsekwencje nie zmusiły mnie do zastanowienia, że coś jest ze mną nie halo.
U taty rozwinęła się jeszcze białaczka. Pewnego ranka zadzwonił do mnie brat: „Ojciec jest w szpitalu, przyjedź, bo sobie potem nie darujesz”. Rzuciłam wszystko i pojechałam. Tata leżał na opiece paliatywnej. Był nieprzytomny, a jednak kiedy się do niego odezwałam, ocknął się i wyciągnął do mnie ręce. Zrozumiałam, że chce, żebym go zabrała do domu. Ale mama się nie zgodziła. Zostałam z nim w szpitalu na noc. Tej nocy zmarł.
Po jego śmierci byłam w szoku. Szlochałam, jąkałam się, chodziłam wężykiem. Długo nie mogłam się pozbierać. Obwiniałam się, że nie zabrałam go ze szpitala. Piłam, kiedy się dało i ile się dało. Topiłam tak rozpacz, żal, poczucie winy. Aż koleżanka z pracy dała mi namiary na Ośrodek Interwencji Kryzysowej. „Agnieszka, idź, spróbuj – prosiła. – To bezpłatne, tam nawet ubezpieczenia nie trzeba mieć”. „Mam iść do psychiatry? Przecież nie mam nierówno pod sufitem” – nie rozumiałam, o czym ona w ogóle mówi. Ale poszłam.
Pierwsza rozmowa – wielki płacz. O emocjach nie umiałam wtedy jeszcze rozmawiać, ale opowiedziałam po prostu o tym, co się stało. Dostałam od razu antydepresanty i leki nasenne, bo nie mogłam ani spać ani jeść. Ujęło mnie, kiedy moja pani psychiatra mi powiedziała: „Wydawać by się mogło, że ja, osoba, która pomaga innym z takimi problemami, powinnam sobie z tym lepiej poradzić. Nieprawda. Trzy lata mi zajęło, zanim się pogodziłam ze śmiercią mojego taty.” Pomyślałam wtedy, że chyba idę dobrą drogą, że jest nadzieja dla mnie. Po roku terapii zaczęłam wychodzić na prostą. Ale powoli docierało do mnie, że mam problem z alkoholem. Nie powinnam łączyć leków z alkoholem, a jednak piłam. Nie umiałam wytrzymać.
W tym czasie weszłam w związek z chłopakiem. Bardzo liczyłam, że nam się uda, bo dotąd mój najdłuższy związek trwał pół roku. Ale on też zaczął pić. Przestał chodzić do pracy, szantażował mnie. Po kolejnej awanturze wybiegłam z domu, kupiłam alkohol i wypiłam wszystko duszkiem. Gdybym wtedy miała pasek, to bym się chyba powiesiła.
Załamałam się po raz kolejny. Moja psycholog skierowała mnie na terapię dla uzależnionych. Na 7 punktów, które charakteryzują alkoholika, miałam 5. Wtedy w końcu zrozumiałam, że jestem uzależniona. Byłam przerażona. Podpisałam umowę, że od tej chwili nie piję i zaczęłam terapię grupową.
W grupie było kilkanaście osób. Najpierw każdy się przedstawiał: „Dzień dobry, mam na imię Agnieszka. Jestem alkoholiczką”. Och, jak trudno było mi to powiedzieć po raz pierwszy… Pierwszy raz rozmawiałam tak otwarcie i na trzeźwo z ludźmi, którzy mają takie same problemy jak ja. Ci ludzie mnie rozumieli i mogli coś sensownego doradzić. Ja nawet nie wiedziałam, że to co czuję, to głód alkoholowy. Tu od razu mi ktoś doradził: na głód alkoholowy pomaga mi to i to. Terapia, refundowana przez NFZ, trwała rok i siedem miesięcy. Od tamtego czasu nie piję. Wzięłam się też za swoje zdrowie. Leczę chorą tarczycę, zęby, zatoki.
Teraz jestem pod opieką terapeuty indywidualnego w Ośrodku Uzależnień, pracujemy nad moimi związkami. Wiem już, że każdego kolejnego partnera porównuję do taty, którego idealizuję. Chodzę wciąż na mityngi AA, mam siatkę wsparcia.
Marzenia? Chciałabym stworzyć prawidłowo funkcjonującą rodzinę. I żeby terapia, która uratowała mi życie, nie była tematem tabu.
Powinien mnie tego nauczyć ojciec
Jan Poznański (65) z córką Anną (32)
Córka
Dlaczego pozwoliłam się tak traktować mojemu mężowi? Po psychoterapii wiem, że wynikało to z wzorców relacji, jakie miałam, z tego jak traktował mnie w dzieciństwie tata.
Męża poznałam w pracy. Miałam 22 lata, to była moja pierwsza praca i pierwsza wielka miłość. On właśnie się rozwodził. Potrafił oczarować: pięknie mówił, pięknie się zachowywał, zawsze szarmancki, w garniturze – biznesmen na poziomie. Miał wysokie stanowisko i pod sobą 80 ludzi. Doskonale potrafił nimi zarządzać, rozmawiać tak, by działali tak, jak chciał.
Zostaliśmy parą. Ale jeszcze przed ślubem pojawiły się problemy. Próbował ze mnie zrobić laleczkę: wciąż wysyłał do kosmetyczki i do fryzjera. Kiedy kupiłam płaszcz, mówił: „Ładny! Na targu kupiłaś? Jak można kupować na targu, oddaj go!” To był facet, który musiał mieć metkę.
Nie miał dla mnie czasu. Ciągle w delegacjach. Wieczorem siadał do komputera. Kiedy miałam pretensje, osadzał mnie tak jak swoich podwładnych. Mówił chłodno: „Spójrz jak Ty wyglądasz. Twoja reakcja jest nieadekwatna do sytuacji”. Zero emocji. Ja byłam wariatką, bo płakałam. Zaczęłam źle się czuć: wciąż bolał mnie brzuch, dwa razy wylądowałam w szpitalu – gastroskopia, kolonoskopia, antybiotyki.
Ale ze znajomymi, którzy go krytykowali, zerwałam kontakty – wydawało mi się, że są zwyczajnie zazdrośni.
Przez krótki czas było lepiej, bo kupił mi psa. Trochę jakbyśmy mieli dziecko. Byłam szczęśliwa i zdecydowaliśmy się na ślub. Zignorowałam dziwny sms od jego koleżanki: „Jesteśmy w parku, całujemy Cię czule w czółko”.
Po ślubie znowu się popsuło. Trafiłam do szpitala, on nie okazywał żadnej troski, ani odrobiny ciepła, nic. Usłyszałam od koleżanki: „Czy ty nie widzisz, jak on Cię traktuje? Wystarczy, że Cię dotknę, a ty się zwijasz, kurczysz ze strachu. Boisz się nawet oddychać.”
Namówiłam go na psychoterapię małżeństw. Zgodził się w końcu pod warunkiem, że on znajdzie terapeutę. Siedziałam tam z otwartymi ustami, bo psychoterapeutka zaginała go co chwila. „Czy Pan słyszy, jak Pan się zwraca do żony? – mówiła do niego. – To są te same techniki, które stosuje Pan na swoich pracownikach. A to jest Pana żona, a nie podwładny”. W pewnej chwili mężowi wyrwało się wyjątkowo szczerze jak na niego: „Ale ona jest osobą bez ambicji! Bez zainteresowań! Do życia potrzebna jest jej tylko szmata i gary!” Rozpłakałam się. Wtedy do mnie dotarło, że taka właśnie była nasza relacja: on na górze, ja na dole, zawsze słabsza, zawsze głupsza. To mi przypomniało, jak byłam tratowana w dzieciństwie, przez tatę. Poczułam, że mam dość relacji szef-podwładny, ojciec-córka. Chciałam być traktowana równo.
Ale w środku wciąż miałam taką głupią nadzieję, że on się w końcu zmieni. Aż wreszcie zadzwonił do mnie mąż jego kochanki i potwierdził wszystkie moje obawy. Ich romans trwał od lat, byłam zdradzana od bardzo dawna.
To był dla mnie najtrudniejszy moment, takie dotknięcie dna. Spakowałam się i przyjechałam do rodziców. Przez dwa dni nie wychodziłam z łóżka. Wymiotowałam, krew leciała mi z nosa, nie mogłam jeść ani spać. Dostałam antydepresanty i leki przeciwlękowe i postanowiłam iść na własną terapię.
Gestalt to praca z ciałem. Dopiero teraz zaczęłam poznawać jego potrzeby, reakcje na stres: ręce się trzęsą, serce bije jak oszalałe. Zobaczyłam, że sama siebie krzywdzę.
Terapeuta kazał mi zrobić taki eksperyment. Kazał mi prowadzić dialog mojego umysłu z moim ciałem. Kiedy byłam umysłem mówiłam: „Muszę szybko biec do pracy. Dziś mam ważną rozmowę. Po pracy muszę ugotować obiad i wyjść z psem. Szybciej, szybciej!” A potem mówiło moje ciało: „Ale jestem zmęczone. Chcę odpocząć. Dlaczego wciąż mnie poganiasz? Po co spinasz każdy miesień, przecież mnie to boli”. To było dla mnie przełomowe doświadczenie – zrozumiałam, że mój umysł i moje ciało muszą się dogadać.
Zobaczyłam, że nie umiem nad sobą panować, gdy ktoś patrzy na mnie z góry. Stawałam się zahukanym dzieckiem, można było zrobić ze mną wszystko. Mój terapeuta mówił: „W każdym z nas mieszka wewnętrzne dziecko. Kiedy znajdziesz się w takiej sytuacji, wyobraź sobie małą Anię. Potem wybierz jej jakieś bezpieczne miejsce i zostaw ją tam, żeby dorosła Ania mogła załatwić sprawy dla dorosłych”. Tak naprawdę przestałam być małą dziewczynką zaledwie kilka miesięcy temu, a mam 32 lata.
Terapia była jak wchodzenie w dorosłość. Mój terapeuta mówił mi to, co powinien mi kiedyś powiedzieć mój tata: gdzie stawiać granice, żeby nie pozwolić innym źle się traktować. A ja od taty dostałam przekaz: pracuj, nawet jak boli, zapomnij o sobie. W dzieciństwie bardzo się bałam wybuchów gniewu taty. Nie wolno mi było go skrytykować ani z niego zażartować. Nie było mowy o relacjach partnerskich. Dopiero dzięki terapeucie przekonałam się, że mężczyźni mogą być delikatni, akceptujący, umieć słuchać.
Dla mojego taty momentem przebudzenia była choroba. Dopiero wtedy zaczął mnie, swoją córkę, traktować jak człowieka, jak równego sobie.
Tato zachorował na raka. Moja pierwsza myśl: muszę mu znaleźć psychologa, on się teraz nie może poddać. Psycholog akurat czekał na podpisanie umowy z NFZ, ale od razu pojawił się u mojego taty w szpitalu. Przychodził regularnie i zawsze trwało to dłużej niż przepisową godzinę.
Pojechałam do niego i mówię: „Tato, my też musimy pogadać. To, co mi zrobił mąż, stało się dlatego, że mu na to pozwoliłam, nie postawiłam się, nie umiałam. A to z kolei jest konsekwencją tego, jak mnie wychowałeś”. Tato siedział tylko i oddychał głośno. Dawniej już by mi przerwał, już by było „jak ty się do mnie odzywasz!” Teraz potrafił to przejąć.
W tej chwili mamy taką relację, że możemy otwarcie rozmawiać. Zaczęliśmy razem się śmiać, żartować. To cudowne mieć partnerów w rodzicach. Ale musiałam przejść rozwód i chorobę taty, żeby znaleźć się w tym punkcie. Dlaczego ludzie muszą tak mocno dostać po głowie, żeby coś się w nich ruszyło.
Ojciec
Z zawodu jestem kierowcą. Zawsze byłem dobrym pracownikiem – rzetelnym, zaradnym. Pracowałem całymi dniami, dopiero noc przyganiała mnie do domu. Dla mnie obowiązki to była świętość, od małego byłem tak nauczony. Odkąd nie mogłem już jeździć ze względu na kręgosłup, znalazłem pracę jako ochroniarz.
Ostatniej zimy wykryto u mnie raka.
Wtedy córka zaczęła namawiać mnie na psychoterapię. Opowiedziała mi o swojej terapii, o tym, ile jak jej to pomogło. Dałem się przekonać, bo bardzo potrzebowałem pomocy. Tak naprawdę nie zdążyłem nawet wpaść w porządną rozpacz, tak szybko zjawił się przy mnie terapeuta.
Na początku bardzo byłem zestresowany. On próbował ze mnie wyciągnąć, co jest nie tak. Może coś w pracy? Nie, jestem chwalonym pracownikiem. Może w domu? Nie, dzieci mi się udały. Żona? Mam anioła w domu. Cholernie wstydziłem się powiedzieć o matce. Ale wreszcie to ze mnie wydobył.
Ciężko, bardzo ciężko było mi źle mówić o własnej matce. Ale w końcu wyspowiadałem się jak księdzu na spowiedzi.
Przy matce zawsze robiłem się mały. Jedno jej słowo i leciałem. Kiedy o 8 rano wracałem po nocnej zmianie do domu, a matka zadzwoniła, że mnie potrzebuje, nie było żadnego tłumaczenia, że jestem zmęczony, musiałem się stawić. Kiedy brama jej się zepsuła, musiałem wracać z wczasów i jej tę bramę naprawić, mimo, że zięć był na miejscu. Nie umiałem powiedzieć „nie”. Szantażowała mnie: „jak nie przyjedziesz, to się powieszę:. Byłem zdominowany przez nią od dziecka, wychowany w drylu i dyscyplinie. Obrażała mnie, „jesteś durny” – krzyczała. Człowiek religijny, w kościele krzyżem leży, a w domu potrafi własnym dzieciom mówić takie straszne rzeczy. Co za fałsz! Jak tak można? To wszystko niestety przenosiłem na moje dzieci. Zdenerwowany przez nią, wyładowywałem się na rodzinie. Krzyczałem, wybuchałem. Taka głupia reakcja łańcuchowa.
Jestem w terapii od stycznia. Uświadomiłem sobie, jak bardzo uzależniony jestem od matki. Terapeuta tłumaczył mi cierpliwie, że jestem dorosły, że muszę się wyzwolić. Takie proste rzeczy, które chyba powinien powiedzieć mi kiedyś ojciec – że mam swoje życie. Zacząłem się buntować. Teraz jak matka zaczyna mnie krytykować, odkładam po prostu słuchawkę. Czuję się wolny. Widzę, że można inaczej żyć
Czasem potrzebna jest pomoc kogoś obcego. Psychoterapia to był naprawdę strzał w dziesiątkę. Chcę powiedzieć innym, że zawsze można zmienić życie, nawet późno. Jeśli przekonam choć jedna osobę, bardzo będę się cieszył.
I z Ani jestem bardzo dumny. Ona w jednej chwili dorosła, przejęła stery.
Co dwa tygodnie mam chemię. Terapeuta przekonał mnie, że wszystko da się wyleczyć, o ile się nie poddam, że bardzo dużo zależy ode mnie. Miałem dwa wyjścia – załamać się i powoli umierać, albo wziąć się w garść i zacząć walczyć.
Autor: Monika Redzisz
Dziękujemy Mariuszowi Szczygłowi, Monice Redzisz, gościom reportażu, Redakcji “Dużego Formatu” Gazety Wyborczej.
Artykuł oryginalnie ukazał się w “Dużym Formacie”: http://wyborcza.pl/duzyformat/1,137937,15915909.html